Internetowa krytyka
Internet to cudowna sprawa. Studnia bez dna wiedzy nieprzebranej, z której dowiedzieć można się wszystkiego. począwszy od tego, że Kopernik nie była kobietą, a kończąc na magicznym wywarze usuwającym ciążę, a mającym w składzie Coca-Colę i ocet. Dla fotografa internet to ziemia obiecana. Social media dzięki którym można dotrzeć do tysięcy nowych odbiorców, internetowe galerie i portfolia, w których można pokazywać swoje prace i umacniać swoją pozycję. Tylko czy aby na pewno?
Krytyka w internecie to trudna sprawa, zwłaszcza dla osoby tą krytkę odbierającej. Anonimowość na łączach może rodzić szczerość, może też być zwykłą złośliwością, odbiciem sobie trudnego dnia w pracy, likwidacji „piętnastki“ lub po prostu próbą podbudowania swojego ego poprzez podkopanie czyjegoś.
Czasami najlepiej jest, po prostu, to olać.
Internet to cudowna sprawa. Studnia bez dna wiedzy nieprzebranej, z której dowiedzieć można się wszystkiego. począwszy od tego, że Kopernik nie była kobietą, a kończąc na magicznym wywarze usuwającym ciążę, a mającym w składzie Coca-Colę i ocet. Dla fotografa internet to ziemia obiecana. Social media dzięki którym można dotrzeć do tysięcy nowych odbiorców, internetowe galerie i portfolia, w których można pokazywać swoje prace i umacniać swoją pozycję. Tylko czy aby na pewno?
Krytyka w internecie to trudna sprawa, zwłaszcza dla osoby tą krytkę odbierającej. Anonimowość na łączach może rodzić szczerość, może też być zwykłą złośliwością, odbiciem sobie trudnego dnia w pracy, likwidacji „piętnastki“ lub po prostu próbą podbudowania swojego ego poprzez podkopanie czyjegoś. Ciężko bywa zwłaszcza początkującym fotografom, gdy euforyczna przygoda z robieniem zdjęć napotyka na ostre groty włóczni krytykanckich „fotograferów“. Pamiętam moje początki na plfoto i pierwsze kadry tam umieszczane. Tętno skakało mi do wartości porównywalnych z tymi uzyskiwanymi przez kolarzy na podjazdach górskich odcinków Tour de France. Ocenią pozytywnie czy nie pozostawią suchej nitki? Pokuszą się o bardziej rozbudowaną krytykę czy zadowolą się napisaniem „gniot“? Najgorszy w tym wszystkim był lakonizm. Mało komu chciało się wyjaśniać co można było zrobić inaczej, by następne zdjęcie było lepsze i w zasadzie trudno się temu dziwić. Zdjęć do skrytykowania masa, a czasu nie przybywa. Można oczywiście pomijać fotografie totalnie nieudane i skupić się na tych z potencjałem, napisać czego zabrakło, na co zwrócić uwagę i poprawić to następnym razem, ale wtedy to byłaby pomoc, a tak nie wypada w internetach. Trzeba by, o zgrozo, wniknąć trochę głębiej w to co autor chciał pokazać i głupio wtedy skupiać się tylko na dystorsjach obiektywu, nieostrości i tandetnym szumie (co z tego, ze z kliszy).
Łatwo wtedy podupaść na duchu, zgasić w sobie zapał do robienia zdjęć, bo po co robić coś co za każdym razem wali kupą, wrzucić aparat do szafy i zajać się czymś innym. Na przykład krytyką w internecie. Na szczęście yin ma swoje yang, równowaga musi być zachowana w przyrodzie, więc potężna dawka "hejtu" spotyka się z ogromną dawką miłości od osób, które bezwarunkowo i szczerze będą „lofciać“ każde zdjęcie. Część z nich motywuje budowanie TWA - Towarzystwa Wzajemnej Adoracji, ponieważ obecnych czasach każdy plusik, like itp. jest na wagę złota. Część z nich stanowią bliżsi lub dalsi znajomi, którym głupio powiedzieć, że „Sorry zią, ale…“. Nazywam to „syndromem mamy“, bo większość mam zawsze pochwali twórczość swojego dziecka. W moim przypadku pojawia się tutaj pewna złośliwość natury, możliwe, że też tak macie. O ile do wyżej wspomnianej krytyki się przyzwyczaiłem, nauczyłem się oddzielać ziarno od plew to w przypadku dobrego słowa mam z tym kłopot. Wydaje mi się, że ktoś mi kadzi abym później zrewanżował się tym samym, lub po prostu nie chce powiedzieć mi gorzkich słów prawdy.
Jestem zresztą prawie pewny, że obecnie w sieci dużo łatwiej o przesłodkie komentarze czy oceny, niż nawet tego plfotowego gniota. Przecież tak prosto kliknąć na ikonkę. Słodycz więc leje się rzeką, a od nadmiaru słodkości jak wiadomo psują się zęby. Łatwo więc wbić się w przekonanie o wysokim poziomie swojej fotografii, spocząć na laurach, przestać się uczyć, a kto się nie rozwija, ten się cofa. Wniosek nasuwa się zatem prosty. Warto korzystać z dobrodziejstw sieci i publikować swoje fotografie może nie wszędzie, ale w paru miejscach, podchodząc jednak do tych miejsc z dystansem. Nie brać mocno do serca słów krytyki (zwłaszcza gdy ta krytyka to jedno słowo) i spryskiwać się zimną wodą gdy sypią się „lajki“ i zdjęcie ma swoje pięć minut, ponieważ może być to faktycznie tylko pięć minut. Znaleźć złoty środek, w którym zarówno słowa krytyki jak i uwielbienia będą motywować do tworzenia jeszcze lepszych fotografii. Najlepiej jednak znaleźć osoby, z którymi można usiąść przy stole i twarzą w twarz porozmawiać o swojej pracy. Gdy są to osoby, które znacie i których prace cenicie to już w ogóle piękna sprawa. Ale przede wszystkim nie obrażać się na słowa szczerej, pomocnej krytyki, bo ona też nie jest łatwa do przekazania.
Tak na koniec przypomniał mi się portal fotograficzny 1x. Co by nie pisać o tym miejscu, dobrego czy złego, to miał on jedną genialną rzecz - właśnie krytykę. Rzeczową, konkretną, czasami urastającą wręcz do elaboratów. Komentarze typu „Słabe“ lub „Podoba mi się“ były kasowane. Spodobało się, uzasadnij. Uważasz, że jest słabe? Napisz dlaczego tak uważasz, wypunktuj. Co więcej, bez powyższej aktywności nie można było wgrywać swoich zdjęć i tym samym liczyć na opinie innych. Dawno nie byłem na tym portalu więc mogło się tam sporo pozmieniać, mam jednak nadzieję, że powyższa idea wymiany poglądów przetrwała, bo tak powinno wyglądać krytykowanie w internecie.
Życie z Fuji 540 dni później
Gdy półtora (mniej więcej) roku temu kupowałem X-E1 nie przypuszczałem, że da to początek pięknej przyjaźni. To miał być zakup z rozsądku, po prostu. Codzienne noszenie Nikona D700 nie było niczym przyjemnym dla ramienia, nie na dłuższym dystansie, który zacząłem pokonywać w drodze do i z pracy. Zacząłem rozglądać się za czymś poręcznym, czymś małym, czymś czym mógłbym zawojować stołeczne ulice jednocześnie nie robiąc z siebie Krzywej Wieży z Pizy czy, co gorsza, Quasimodo. Okazało się jednak, że nie jest tak prosto połączyć w jednym urządzeniu lekkość i poręczność, z jakością generowanego obrazu. Kupiony przeze mnie Ricoh GR IV okazał się świetnym, małym aparatem, jednak mocno tracącym w gorszym świetle. Stwierdziłem więc, że nie ma się co cackać w tańcu, a kupić raz, a porządnie i zacząłem rozważać X100 od Fujifilm. Koniec końców jednak uznałem, że chcę mieć możliwość wymiany optyki (w końcu mam się w tańcu nie pierd… wróc, nie cackać) i tak właśnie poznałem się z X-E1.
X-T1 + 56mm
Gdy półtora (mniej więcej) roku temu kupowałem X-E1 nie przypuszczałem, że da to początek pięknej przyjaźni. To miał być zakup z rozsądku, po prostu. Codzienne noszenie Nikona D700 nie było niczym przyjemnym dla ramienia, nie na dłuższym dystansie, który zacząłem pokonywać w drodze do i z pracy. Zacząłem rozglądać się za czymś poręcznym, czymś małym, czymś czym mógłbym zawojować stołeczne ulice jednocześnie nie robiąc z siebie Krzywej Wieży z Pizy czy, co gorsza, Quasimodo. Okazało się jednak, że nie jest tak prosto połączyć w jednym urządzeniu lekkość i poręczność, z jakością generowanego obrazu. Kupiony przeze mnie Ricoh GR IV okazał się świetnym, małym aparatem, jednak mocno tracącym w gorszym świetle. Stwierdziłem więc, że nie ma się co cackać w tańcu, a kupić raz, a porządnie i zacząłem rozważać X100 od Fujifilm. Koniec końców jednak uznałem, że chcę mieć możliwość wymiany optyki (w końcu mam się w tańcu nie pierd… wróc, nie cackać) i tak właśnie poznałem się z X-E1.
X-E1 miał być typowym aparatem spacerowym.
X-E1 + 23mm
Mały, z fajnym szkłem (35mm/1.4), z wyglądu przypominający dalmierz wujka Stefana, wydawał się być idealnym towarzyszem podróży (aparat, nie wujek Stefan). Szybko się okazało, że zabieram Fuji ze sobą prawie wszędzie (kiedyś miałem świra na punkcie selfies w toaletach, rządziłbym z X-E1), natomiast coraz rzadziej ruszam z półki D700 wraz ze szklarnią. Problem zaczynał się gdy przychodziło do sesji portretowych i brakowało mi ogniskowych, czegoś szerszego, lub czegoś węższego. Problem rozwiązałem, częściowo, prawie rok później kupując świetne szkło jakim jest Fujinon XF 23/1.4. Parę miesięcy później dokupiłem do tego zestawu przecudną „pięćdziesiątkeszóstkę“ ze światłem 1.2. O Nikonach zapomniałem prawie całkowicie, od czasu do czasu tylko zadając sobie pytanie czy nie wystawić ich na „alledrogo“. Byłem przeszczęśliwy, świat promieniał, a ptaszki śpiewały radosne pieśni.
X-E1 + 56mm
Gdy na jedną z sesji zabrałem ze sobą cały ten mój Fuji’owski („fudżjowski“?) dobytek to po skończonych zdjęciach dostałem objawienia - nie boli mnie ramię, i trudno się temu dziwić. Korpus i trzy szkła ważą mniej niż noszony wcześniej D700 + 24-70/2.8. I to nie mniej o parę gramów, różnica to dobre pół kilograma. Ponad 500 gramów, które po paru godzinach potrafią wyraźnie dawać się we znaki. Okazało się również, że mniejsza waga i rozmiary wcale nie muszą oznaczać słabszej jakości.
Bartku, ale on ma taką maluśką matryckę
X-T1 + 23mm, ISO6400
Tak, to prawda. Matryca jest mniejsza niż chociażby we wspomnianym Nikonie D700. Tylko co z tego? Rozumiem, że obecnie tak zwana „pełna klatka“ to mokry sen wielu fotografów, którym inaczej zdjęcie nie wyjdzie. Potrafię jednak zrozumieć, że są osoby, które nie obędą się bez bardzo szerokich kątów albo potrzebują ultra małej głębi ostrości. Zdaję sobie też sprawę, że do pewnych zastosowań lustrzanki nadal będą lepsze niż bezlusterkowce. W każdym innym przypadku udowadnianie wyższości matryc FX nad APS-C to chyba chęć rekompensaty tylko nie wiem czego. Nie wierzycie mi? Przeczytajcie ten świetny tekst Zacka Ariasa lub obejrzyjcie film, w którym porównuje on matryce (chociaż lepiej napisać o materiałach swiatłoczułych), a najlepiej zróbcie jedno i drugie. Ze swojej strony dodam, że przesiadając się z „ogromnoklatkowego“ D700 na „maciupkoklatkowy“ X-E1 nie zauważyłem żadnej znaczącej różnicy w jakości obrazu, jaki dostawałem z tych dwóch aparatów. Dostałem natomiast mniejszy, lżejszy zestaw który, uwaga, ma dodatkowe zalety.
Tak blisko, a jednocześnie tak bliżej
X-E1 + 23mm, ISO3200
Tą zaletą jest bliskość z fotografowanym obiektem i to jest dobre. Fotograf musi być blisko z osobami, które fotografuje. Nie chodzi mi tu nawet o uliczną fotografię dokonywaną przez teleskopy na bogu winnych żebrzących, ale o sam kontakt z drugim człowiekiem. D700 z 24-70 był wielki. Nie ogromny, ale wielki. Jak maska, którą można przywdziać by się za nią skryć i dodatkowo zastraszyć odpowiednich rozmiarów obiektywem. Wyciągając z torby X-E1 nie schowam się za nim, obiektyw (nawet duży jak na swoją kategorię XF 56mm) nie zrobi takiego wrażenia jak dobrej jakości zoom czy nawet stałoogniskówka podpięta do DSLR (no dobra, Nikkor 50/1.8 może się zaczerwienić). Ten mały aparat jest niczym rosyjski lodołamacz jeśli chodzi o nawiązywanie kontaktu z drugim człowiekiem. Przebija się przez wszystko, oczywiście o ile dzierżący go w dłoni fotograf wszystko nie zepsuje. Mały aparat to nie ułomność, to otwartość, a piszę tylko o normalnych portretach. Zalety małych aparatów przy street photo docenia chyba każdy, kto para się tym typem fotografii. Oczywiście to nie jest recepta na całe zło i to nadal fotograf jest mistrzem ceremonii, jednak gdy narzędzia, z których korzysta pomagają (czasem wręcz wymuszają) w pewnych zachowaniach, to jest to naprawdę super.
Rodzina się powiększa
X-E1 + 56mm
Polubiłem się z X-E1 na tyle, że zacząłem rozważać kwestie zakupu drugiego Fuji. Dwóm będzie weselej, a i ja będę spokojniejszy wiedząc, że w razie czego mam zapas. Niedawno wcieliłem ten plan w życie stając się posiadaczem drugiego Fujifilmu - X-T1, z którego jestem również bardzo zadowolony (nie myśleliście, że napiszę inaczej, co?). Może czasem brakuje mi w nim tego dalmierzowego stylu, ale poza tym jest spełnieniem wszystkiego czego można od aparatu wymagać. Wiem też, że na nim się nie skończy. Z niecierpliwością czekam na wrześniową Photokinę by zobaczyć tak mocno oczekiwany X-Pro2. Czekam na dostępność zapowiedzianego jasnego tele 92mm. Biję się z myślami, czy nie dokupić „naleśnika“ 27mm. Co tu dużo mówić, pokochałem aparaty Fujifilm. Za jakość obrazu jaką generują, cudowne szkła, jakość ich wykonania, za przemyślaną konstrukcję. Cholera, uwielbiam je za duszę, którą posiadają chociaż może to brzmieć głupio. Strasznie podoba mi się też to co robi sama firma, słuchająca społeczności ludzi fotografujących ich aparatami. Słuchająca i wprowadzająca poprawki czy pomysły przez nich zgłaszane. Wypuszczająca nowe firmware’y usprawniające, czy też wręcz dodające nowe funkcje do nawet starszych aparatów, zamiast po prostu wydać nowy korpus i powiedzieć: „Hej, chcecie mieć focus peaking? Dodamy go do modelu X-E2a“. Nawet osoby fotografujące Fuji są bardziej otwarte na innych. Mam nadzieję, że ta filozofia nigdy im się nie zmieni i przyszłość systemu będzie równie dobra jak jest obecnie.
Metro 2013
Miałem wczoraj, to jest 17 października, "przyjemność" jechać nowym składem warszawskiego metra. Nie pierwszy raz zresztą. W zasadzie to nawet lubię te nowe składy Inspiro (mimo, że na razie chyba tylko dwa kursują). Są jasne, przestronne i takie miłe gdy mówią na którą stronę wysiadać. Wczorajsza podróż jednak do najprzyjemniejszych nie należała, bo w sumie co jest przyjemnego przebywać w wagonie metra stojącym gdzieś w tunelu, wdychając opary palącej się instalacji elektrycznej, obserwując iskry i płomienie bijące spod wagonu w otoczeniu przez innych mniej lub bardziej spanikowanych ludzi skłębionych wokół...
Miałem wczoraj, to jest 17 października, "przyjemność" jechać nowym składem warszawskiego metra. Nie pierwszy raz zresztą. W zasadzie to nawet lubię te nowe składy Inspiro (mimo, że na razie chyba tylko dwa kursują). Są jasne, przestronne i takie miłe gdy mówią na którą stronę wysiadać. Wczorajsza podróż jednak do najprzyjemniejszych nie należała, bo w sumie co jest przyjemnego przebywać w wagonie metra stojącym gdzieś w tunelu, wdychając opary palącej się instalacji elektrycznej, obserwując iskry i płomienie bijące spod wagonu w otoczeniu przez innych mniej lub bardziej spanikowanych ludzi skłębionych wokół?
Ale ja nie o tym miałem. Stojąc tak zacząłem się zastanawiać, a myśli przebiega sporo wtedy w głowie. Od całkowicie banalnych typu "jestem za młody" albo "już się nie zobaczę ze swoją ukochaną" po bardziej praktyczne. Te praktyczne to kombinowanie co można w tej chwili zrobić aby nie zobaczyć światełka w tunelu (gra słów zamierzona) i tutaj dostałem olśnienia, niestety negatywnego. Patrzę w lewo, patrzę w prawo i coś mi nie gra ze ścianami tunelu. Są zbyt blisko, o wiele za blisko moim zdaniem. Specem nie jestem, ale na wielu filmach akcji gdy są jakieś pogonie w tunelach podziemnej kolejki to widać pewną swobodę pozwalającą w miarę swobodnie przemieszczać się pomiędzy ścianą a wagonikiem metra. W metrze warszawskim mam wrażenie, że tej przestrzeni brakuje i to brakuje o dobre pół metra przynajmniej. Dodatkowo ze ścian wystają jakieś pręty tudzież inne instalacje co pozwala mi przypuszczać, że w chwili wzmożonej paniki podczas ewakuacji z wagonów pierwsze osoby zostałyby po prostu nabite na "pale" wystające ze ścian, bo wygodnie zeskoczyć nie ma szans.
Dzisiaj jadąc metrem do pracy sprawdziłem jeszcze raz odległość. Może wczoraj w przypływie emocji ściany się skurczyły, ale nie one są cholernie blisko składu. Nie wiem kto to projektował, nie wiem jak by wyglądała sytuacja podczas faktycznej ewakuacji w gorszej sytuacji niż wczorajsza i w zasadzie chciałbym się nigdy nie dowiedzieć, ale wygląda mi to na niezły bubel. Kto i dlaczego to zatwierdził?
Z zupełnie innej beczki, to takie sytuacje pozwalają nabrać perspektywy do życia. Nie wiem czy na długo, ale to interesujące doświadczenie.
Wyluzuj i rób zdjęcia
Pamiętam tę chwilę, gdy zastąpiłem zwykłą „cyfrówkę“ lustrzanką na kliszę. Dawne czasy. „To se ne vrati“, mawiają, jednak wspomnienie owo jest ciągle żywe w mojej pamięci. To był moment, w którym Canon wypuścił model EOS 300D, a cyfrowe lustrzanki zaczęły być dostępne dla przeciętnego Kowalskiego. A ja, jakby na przekór trendom, stałem się posiadaczem koszmarnie drogiego Pentaxa MZ-S i stałoogniskowej „pięćdziesiątki“. Pamiętam, jak szybko uświadomiłem sobie, ile czasu poświęcam na przemyślenie kadru, by nie tracić cennych klatek; jak długo przymierzam się do zrobienia zdjęcia, często robiąc po pół kroku w każdą stronę, by wybrać to najlepsze ujęcie...
Pamiętam tę chwilę, gdy zastąpiłem zwykłą „cyfrówkę“ lustrzanką na kliszę. Dawne czasy. „To se ne vrati“, mawiają, jednak wspomnienie owo jest ciągle żywe w mojej pamięci. To był moment, w którym Canon wypuścił model EOS 300D, a cyfrowe lustrzanki zaczęły być dostępne dla przeciętnego Kowalskiego. A ja, jakby na przekór trendom, stałem się posiadaczem koszmarnie drogiego Pentaxa MZ-S i stałoogniskowej „pięćdziesiątki“. Pamiętam, jak szybko uświadomiłem sobie, ile czasu poświęcam na przemyślenie kadru, by nie tracić cennych klatek; jak długo przymierzam się do zrobienia zdjęcia, często robiąc po pół kroku w każdą stronę, by wybrać to najlepsze ujęcie. Pamiętam radość, gdy odbierałem pierwsze wywołane klisze i nie musiałem już cropować w Photoshopie, a i samo zdjęcie było tym, co chciałem pokazać.
Nie chcę jednak tym wpisem udowadniać wyższości fotografii „analogowej“ nad „cyfrową“. Nie jest moim zamiarem pouczanie: jeśli chcesz nauczyć się fotografować, to wyrzuć te wszystkie zbiory krzemu i kup sobie Zenita. Nie, nie w tym rzecz. Pragnę jedynie podzielić się pewną myślą, która mnie od jakiegoś czasu dręczy. A mianowicie, że fotografowanie stało się swego rodzaju wyścigiem - pogonią za megapikselami, rozmiarami matryc, cenami korpusów, liczbą zdjęć w galeriach... A to, co istotne - czyli zdjęcie - zeszło na drugi plan. Historia i emocje, uchwycone w tym szczególnym momencie, gdy naciska się spust migawki, zostały zepchnięte na margines przez dyskusje o ostrości, szumach. Gdzie podziały się czasy, gdy najpierw czekało się, aż wszystkie klatki na kliszy zostaną naświetlone, następnie na wywołanie i odbitki, by na końcu spotkać się ze znajomymi i przy piwie pochylić się nad, nierzadko, paroma miesiącami fotografowania? Czy oczekiwanie na ten jeden moment, który sprawi, że zdjęcie będzie wszystkim albo niczym, zostało zastąpione przez bezmyślne naciśnięcie migawki, z przeświadczeniem, iż 11 klatek na sekundę zrobi swoje? Czy faktycznie 150 zdjęć w galerii jest lepsze niż 5, dopieszczonych i składających się w całość? Poniższe trzy punkty stanowią katalizator tego, o czym myślę. Mam nadzieję, że zgodzicie się z nimi:
1. Nie daj się zwariować „onanizmowi“ sprzętowemu
Aparat, z którego korzystasz, to tylko narzędzie. Lepsze lub gorsze, ale tylko narzędzie. Nie słuchaj ludzi, którzy wmawiają Ci, że tym, co posiadasz, nie da się zrobić dobrej fotografii. Wyciskaj z aparatu, ile się da. Niech twoje zdjęcia będą wielkim środkowym palcem, skierowanym w stronę tych osób. Poznaj swój sprzęt, nie pozwól mu się zaskoczyć podczas fotografowania, a okaże się, że wcale nie potrzeba dołożyć kilku tysięcy złotych do nowego korpusu, którym „się da“.
Zmiennoogniskowe obiektywy nie sprawią, że będzie lepiej. Sprawią, że będzie łatwiej - a to nie to samo. Popaść w lenistwo - to najgorsza rzecz, jaką można zrobić w fotografii. Stałoogniskowy obiektyw kosztuje sporo taniej, a te kilka kroków w stronę obiektu potrafi zaowocować kilkoma nowymi kadrami, znacznie lepszymi.
Nie trać czasu na patrzenie w LCD z tyłu aparatu - wyszedłeś robić zdjęcia, a nie oglądać telewizję. Gdy zrobisz dobre zdjęcie, będziesz to czuł w sobie. Nie musisz dodatkowo zerkać na wyświetlacz. Te kilka sekund to często kilka szans na kolejne dobre zdjęcia.
2. Nie szalej z ilością zdjęć
Myślisz, że jeśli karta pamięci pozwala na zrobienie pierdyliarda zdjęć, to koniecznie trzeba ją zapełnić? Uważasz, że gdy wykorzystasz możliwości aparatu do zrobienia kilku(nastu) zdjęć na sekundę, to wyjdzie Ci to na zdrowie? W większości przypadków skończysz z kilkunastoma podobnymi zdjęciami. Jeśli Twoja fotograficzna kariera albo - jeszcze gorzej - wypłata nie jest zagrożona, przyjmij zasadę snajpera: one shot, one kill. Nie strasz ludzi seriami przypominającymi te z karabinu maszynowego.
Mniejsza ilość zdjęć to również mniej pracy przy ewentualnej obróbce i selekcji. Tak, selekcji. Wybieraj zdjęcia przed opublikowaniem ich w internetowej galerii. Wiem, że tam nie ma limitów, ale nikomu nie chce się przebijać przez setki podobnych do siebie foteczek. Serio. Jeśli mi nie wierzysz, spytaj znajomych, kiedy ostatni raz obejrzeli „od deski do deski“ te wszystkie 150 zdjęć, które wrzuciłeś na „Fejsbuczka“. Kilka czy kilkanaście zdjęć nie tylko lepiej zobrazuje wydarzenia, które fotografowałeś, ale sprawi również, iż znajomi pokochają cię za to, że szanujesz ich czas.
3. Fotografia rodzi się w głowie
Nie wierzysz? A ile razy oczami wyobraźni widziałeś dany kadr, lecz akurat nie miałeś ze sobą aparatu lub po prostu możliwości jego zrealizowania? Zbyt często zapewne. Gdy poczujesz to „coś“, to nie odpuszczaj. Zapisz ten pomysł, jeśli jego realizacja nie jest w danym momencie możliwa. Skoro jakieś miejsce wygląda świetnie, jednak wciąż brakuje mu czegoś, by stało się „kompletne“ - poczekaj. Może los ci będzie sprzyjał i wystarczy 20 minut, a może będziesz potrzebował kilku godzin, aby poczuć, że to zdjęcie było właśnie TYM zdjęciem. Nie ma pośpiechu. Przecież wyszedłeś fotografować, a nie pobić rekord w przemieszczeniu się z punktu A do punktu B.
Nie odchodź też z „miejsca zdarzenia“ natychmiast po zrobieniu zdjęcia, bo możesz przegapić ciekawą reakcję czy możliwość interakcji.
Czas poświęcony fotografii odwdzięczy się lepszymi i bardziej przemyślanymi zdjęciami. Wszak akcja równa się reakcji.
Powyższe punkty to tylko moje przemyślenia, zebrane przez te kilkanaście lat fotografowania. Nie są to prawdy uniwersalne, wierzę jednak, że przydadzą się w odnalezieniu własnego sposobu i rytmu fotografowania.
Fotografuję za darmo
Dużo ostatnio czytam o złych zleceniodawcach, którzy są zdziwieni tym, że za usługę - nawet freelancerską - trzeba zapłacić. I to zapłacić często całkiem sporo. Cieszy mnie to, ponieważ takie rzeczy trzeba nagłaśniać, aby budować w społeczeństwie pewien nawyk. Że fotografie nie “robią się” za darmo, że sprzęt i oprogramowanie kosztują, że wiedza i umiejętności też nie przyszły łatwo. Ktoś poświęcił swój cenny czas i zadał sobie masę trudu, aby umieć i mieć czym zrealizować wizję klienta.Ale ja nie o tym. Chciałem napisać o drugiej stronie medalu, czyli o “pracy” za darmo...
Dużo ostatnio czytam o złych zleceniodawcach, którzy są zdziwieni tym, że za usługę - nawet freelancerską - trzeba zapłacić. I to zapłacić często całkiem sporo. Cieszy mnie to, ponieważ takie rzeczy trzeba nagłaśniać, aby budować w społeczeństwie pewien nawyk. Że fotografie nie “robią się” za darmo, że sprzęt i oprogramowanie kosztują, że wiedza i umiejętności też nie przyszły łatwo. Ktoś poświęcił swój cenny czas i zadał sobie masę trudu, aby umieć i mieć czym zrealizować wizję klienta.Ale ja nie o tym. Chciałem napisać o drugiej stronie medalu, czyli o “pracy” za darmo. Dlaczego pracę umieściłem w cudzysłowie? Ano dlatego, że wielu z nas fotografuje hobbystycznie. W tygodniu mamy “normalną” pracę, która pozwala nam realizować swoje hobby (czyli kupować masę nowych gadżetów ;)) i mieć z czego żyć. Po pracy natomiast dla własnej satysfakcji łapiemy za aparat i idziemy w plener, realizując wizje, które obijały nam się w czaszce od poniedziałku do piątku. Pewnie już się domyślacie, że chodzi mi o sposób rozliczenia fotograf-modelka/model, który w skrócie nazywa się TFP - Time for Prints. Dzięki takiej formie osoba fotografowana dostaje zdjęcia i jest zadowolona, a fotograf może zrealizować swój projekt i też jest zadowolony. Wszyscy zatem powinni się cieszyć z takiego obrotu rzeczy, nieprawdaż? Otóż nic bardziej mylnego. Według tego, co czytam na internetowych forach, fotografowanie w opisanej powyżej formie to zło. Proszenie o sesję w takiej formie to zło. Zwłaszcza, jeśli prosi o to osoba chętna na zdjęcia. Gdy fotograf prosi - jest OK. Potrafię zrozumieć oburzenie przy ogłoszeniach typu “Chętny na sesję TFP” lub bardziej bezpośrednich - “Chcę fotografa, który zrobi mi darmową sesję”. Przy czym fotograf ma zadbać o miejsce (najlepiej studio), rekwizyty, ubrania i pomysł. Nie, to tak nie działa. TFP nie oznacza “za darmo”, mimo że w grę nie wchodzą pieniądze. Tutaj walutą jest zaangażowanie i współpraca, aby korzyści były równe dla ludzi po obu stronach aparatu. Nie rozumiem jednak gdy każde ogłoszenie, które zawiera ten magiczny trzyliterowy skrót jest równanie z ziemią, a pisząca je osoba mieszana z błotem. Z reguły przez osoby, których portfolio wygląda dość mizernie. Tak jakby jedna sesja w studio i dwie strony marnych zdjęć w portfolio oraz doświadczenie “Duże”, wpisane własnoręcznie w odpowiednią rubrykę, dawały im prawo do krytykowania, często w niewybrednych słowach, kogokolwiek. Co ciekawe, te osoby często same szukają modelek na zasadzie Time for Prints i nie widzą w tym nic złego. Ludzie, opamiętajcie się! Wbijcie sobie w te Wasze wypchane bilonem za sesję głowy, że nie każde fotografowanie ma wymiar komercyjny. Nie każdy jest zawodowcem robiącym sesje po 50 zł, dzięki czemu realizuje swoje marzenie bycia profesjonalnym fotograferem. Są jeszcze osoby, które chcą zrobić coś ciekawego bez wymiernych korzyści finansowych, ale za to z radości dla samej fotografii. Dla procesu, podczas którego wizja staje się czymś namacalnym, czy to na papierze czy na ekranie monitora. Rozgraniczcie sesje komercyjne, gdzie klient “płaci i żąda”, od sesji robionych dla czystej przyjemności fotografowania. Aż mnie kusi, aby na koniec sparafrazować tekst Molesty:
Po pierwsze nie dla sławy Po drugie nie dla pieniędzy Dobrze fotografować można żyjąc nawet w nędzy.
P.S. Większość moich zdjęć, między innym to ilustrujące ten wpis, powstało jako TFP. Jestem przekonany, że w innym przypadku bym ich nie zrobił. Z różnych powodów.
Ten cholerny tryb M
“Pomocy, chyba kupiłam zepsuty aparat. Wszystkie zdjęcia są bardzo ciemne!”. “Czy robię coś nie tak? Większość zdjęć, które zrobiłem jest bardzo jasna”. Wspólny mianownik tych dwóch cytatów - “Bo słyszałam, że w trybie manualnym wychodzą najlepsze zdjęcia”, “Znajomi mi powiedzieli, że w trybie M robią tylko profesjonaliści. Wtedy jest najlepsza jakość”. Brzmi znajomo? Zapewne tak.Chyba na każdym forum fotograficznym musi paść magiczne pytanie o prześwietlone (lub niedoświetlone) zdjęcia, które były zrobione w trybie M. Czemu tak się dzieje? Dlaczego chwile radości po zakupie aparatu z trybem manualnym znikają po pierwszych kilku zdjęciach, mimo że tak pięknie miało być? Ano dlatego, że jak sama nazwa wskazuje jest to tryb, w którym coś trzeba zrobić ręcznie i bynajmniej nie chodzi tu o samo ustawienie owego trybu...
“Pomocy, chyba kupiłam zepsuty aparat. Wszystkie zdjęcia są bardzo ciemne!”. “Czy robię coś nie tak? Większość zdjęć, które zrobiłem jest bardzo jasna”. Wspólny mianownik tych dwóch cytatów - “Bo słyszałam, że w trybie manualnym wychodzą najlepsze zdjęcia”, “Znajomi mi powiedzieli, że w trybie M robią tylko profesjonaliści. Wtedy jest najlepsza jakość”. Brzmi znajomo? Zapewne tak.Chyba na każdym forum fotograficznym musi paść magiczne pytanie o prześwietlone (lub niedoświetlone) zdjęcia, które były zrobione w trybie M. Czemu tak się dzieje? Dlaczego chwile radości po zakupie aparatu z trybem manualnym znikają po pierwszych kilku zdjęciach, mimo że tak pięknie miało być? Ano dlatego, że jak sama nazwa wskazuje jest to tryb, w którym coś trzeba zrobić ręcznie i bynajmniej nie chodzi tu o samo ustawienie owego trybu.
Tak po prawdzie, nigdy nie rozumiałem tego pędu początkujących fotoamatorów do korzystania z ręcznych ustawień. Nie przekonuje mnie porada koleżanki, że tak jest najlepiej i wtedy wychodzą najpiękniejsze zdjęcia. To bzdura. Owszem, pełna kontrola nad ekspozycją to świetna sprawa, ale wtedy, kiedy ma się o doborze parametrów pojęcie. Nie chodzi tu tylko, co też pojawia się w radach, o ustawienie “pałeczki” na środki “drabinki”. Chociaż w tym przypadku plus jest taki, że zdjęcie powinno (zaznaczam: powinno) być “neutralne”. Do korzystania z ręcznych ustawień ekspozycji przydaje się wiedza o tym, jak działa pomiar światła, jak wykorzystać światłomierz przy pomiarze punktowym, i jakie wprowadzać korekty na podstawie jego wskazań. To duża ilość parametrów, które należy kontrolować, przy okazji nie tracąc kontaktu z fotografowanym obiektem.
Naturalnie nie chcę odwodzić od korzystania z trybu manualnego. To świetna nauka przy poznawaniu pewnych zasad. Radzę po prostu, aby nie wskakiwać od razu na głęboką wodę i (nierzadko) psuć sobie zabawę z fotografią. Korzystajcie z trybów pośrednich - priorytetu przysłony, priorytetu migawki. Pozwólcie elektronice aparatu, skoro już jest, przejąć część obowiązków. W tych trybach też można kontrolować ekspozycję, wprowadzać korekty itp. Mniejsze obciążenie dla głowy z reguły skutkuje lepszymi zdjęciami. Łatwiej skupić się na temacie. Na tryb ręcznych nastawów przyjdzie pora.
Korzystanie z trybu manualnego jest bardzo podobne do ręcznego ustawiania ostrości. Wyobraźcie sobie, że jeszcze nie tak dawno temu fotografowie ustawiali ostrość własnymi dłońmi. Fotoreporterzy sportowi cierpieli zapewne katusze. Nie dość, że musieli zadbać o ekspozycję, to jeszcze zdążyć ręcznie złapać ostrość na fotografowanej postaci czy obiekcie. Masakra. Wprowadzenie autofocusa ogromnie ułatwiło im pracę. Czy zaczęli przez to robić gorsze zdjęcia? Nie, wręcz przeciwnie, nawet lepsze, ponieważ mogli więcej uwagi poświęcić temu, co fotografują. To samo odnosi się do trybów fotografowania - priorytety przysłony czy migawki zrobią równie dobre zdjęcia co tryb manualny, ale zdecydowanie ułatwią Wam pracę. Oczywiście satysfakcja ze świetnej fotografii zrobionej w trybie M, z punktowym pomiarem światła i ręcznym ustawieniem ostrości, będzie ogromna ale… pamiętajcie, że oglądający i tak nie wiedzą, w jakim trybie to zdjęcie było zrobione. Zapewne ich to nawet nie interesuje. Oni widzą efekt końcowy w postaci odbitki lub zdjęcia na monitorze.
...i ten efekt jest najważniejszy.
Lubię obrazki czarno-białe
Lubię oglądać czarno-białe fotografie. Lubię również takie robić. Nie wiem czemu. Nie potrafię wytłumaczyć dlaczego przedkładam te dwa kolory nad pełne spektrum i dlaczego działa to tylko w przypadku fotografii, tak po prostu wyszło.Możliwe, że zdjęcia w odcieniach czerni i bieli są łatwiejsze w odbiorze. Nie zarzucają mózgu nadmiarem barw. Można się skupić na temacie przewodnim zdjęcia bez rozpraszania się feerią kolorów. Może są po prostu, przynajmniej dla mnie, bardziej wyraziste...
Lubię oglądać czarno-białe fotografie. Lubię również takie robić. Nie wiem czemu. Nie potrafię wytłumaczyć dlaczego przedkładam te dwa kolory nad pełne spektrum i dlaczego działa to tylko w przypadku fotografii, tak po prostu wyszło.Możliwe, że zdjęcia w odcieniach czerni i bieli są łatwiejsze w odbiorze. Nie zarzucają mózgu nadmiarem barw. Można się skupić na temacie przewodnim zdjęcia bez rozpraszania się feerią kolorów. Może są po prostu, przynajmniej dla mnie, bardziej wyraziste.
Słyszałem opinie, że zdjęcie kolorowe jest trudniejsze do zrobienia - trudniej jest zapanować nad kadrem by to co ma być motywem głównym nie utonęło zalane kolorami otoczenia. Możliwe, że tak jest i dlatego wygodniej mi działać w czerniach i bielach. Ale natura lubi równowagę. Są osoby uważające fotografie w dwóch kolorach za ukazującą jak fotograf potrafi operować światłem: czy je widzi, wykorzystuje do uplastycznienia obrazu, nadaniu mu emocji. Ta opinia również wydaje mi się słuszna. Patrząc jak kolorowe zdjęcia zmieniają się w festyn flar, przekombinowanych barw (i często modelek przyjmujących do tego pozy i miny istnie cierpiętnicze) nie służących niczemu odnoszę wrażenie, że faktycznie przy pracy z kolorowym materiałem nie zwraca się już tak uwagi na to co robi światło na zdjęciu. Ma być krzykliwie, kolorowo i z przytupem. Z drugiej strony jest podobnie. Nie wyszło Ci zdjęcie to przerób je na czarno-białe, dodaj winietę, jakieś ziarno, na wszelki wypadek przyciemnij i voila. Dwie recepty na “artystyczne” zdjęcia.
Lubię oglądać czarno-białe fotografie. Lubię też takie robić. Lubię, licząc w przypadku czarno-białych na to, że to temat na zdjęciu będzie interesował oglądającego a dwa kolory pomogą mu się tylko na tym temacie skupić. Nie odwrotnie.
Kompozycja
Podczas ostatniego odcinka The Grid (polecam) Scott Kelby wraz z Mattem Kloskowskim dokonali ślepej krytyki kilkudziesięciu zdjęć przesłanych do nich. W skrócie: nie znając autora ani okoliczności powstania zdjęcia mówili co jest złe lub dobre w tym co widzą na ekranie. Patrząc na przysłane zdjęcia i słuchając słów krytyki przyszła mi do głowy ciekawa refleksja.Amatorzy fotografii nie mają pojęcia o podstawach. Nie znają zasad kompozycji, nie potrafią zapanować nad tym co dzieje się w kadrze, nad pierwszym i dalszymi planami. Po prostu pstrykają fotkę nie zadając sobie trudu żeby pomyśleć co i jak chcą pokazać potencjalnemu odbiorcy. Zacząłem się zastanawiać skąd się bierze takie podejście do fotografowania. Czy ze świadomości, że karta pamięci pojemna jest i zniesie dużo...
Podczas ostatniego odcinka The Grid (polecam) Scott Kelby wraz z Mattem Kloskowskim dokonali ślepej krytyki kilkudziesięciu zdjęć przesłanych do nich. W skrócie: nie znając autora ani okoliczności powstania zdjęcia mówili co jest złe lub dobre w tym co widzą na ekranie. Patrząc na przysłane zdjęcia i słuchając słów krytyki przyszła mi do głowy ciekawa refleksja.Amatorzy fotografii nie mają pojęcia o podstawach. Nie znają zasad kompozycji, nie potrafią zapanować nad tym co dzieje się w kadrze, nad pierwszym i dalszymi planami. Po prostu pstrykają fotkę nie zadając sobie trudu żeby pomyśleć co i jak chcą pokazać potencjalnemu odbiorcy. Zacząłem się zastanawiać skąd się bierze takie podejście do fotografowania. Czy ze świadomości, że karta pamięci pojemna jest i zniesie dużo? Może fakt, że w Photoshopie można wiele wpływa na takie beztroskie pstrykanie? A może jest to po prostu wynik lenistwa spowodowanego erą zoomów, cyfrówek i społeczeństwa zadowalającego się byle czym?
Pamiętam, że tak naprawdę szacunku do kadru nauczyłem się gdy z cyfrowego “kompaktu” przesiadłem się na tradycyjną lustrzankę ze stałoogniskowym obiektywem. Pierwsze kadrowanie trwało 15 minut ale w zasadzie było takie jakie chciałem. Żadnego przycinania w programie graficznym. Z każdym kolejnym kadrem było coraz lepiej aż w końcu pewne nawyki weszły w krew i wykonywałem je podświadomie. Przeczytałem też kilka mniej lub bardziej pomocnych książek, z których dowiedziałem się o zasadach kompozycji, trójpodziale, mocnych punktach itp. Pomagało również podglądanie jakie kompozycje tworzą Ci Wielcy, uznani na świecie, zarówno fotografowie jak i malarze.
Wydaje mi się, że problemem nie jest jednak rozpowszechnienie się aparatów cyfrowych, niskich cen na podstawowe modele lustrzanek. Problemem jest lenistwo. Zamiast wypracować sobie kadr przy danej ogniskowej, łatwiej jest pokręcić pierścieniem zoomu. Zamiast ustawić się tak by niepożądane rzeczy zniknęły z kadru, prościej jest później wystemplować je w Photoshopie. Zamiast zrobić jedno dobre zdjęcie w dziesięć minut lepiej zrobić 20 w minutę i mieć nadzieję, że któreś będzie się nadawało… do czegoś. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze problem ludzi, którzy nie przyjmują do siebie słów krytyki, życzliwej krytyki. Oczekują tylko poklepania po plecach w geście cichej aprobaty.
Czy czeka nas zatem napływ leniwych fotografów i ich nudnych, źle skomponowanych fotografii?
Najtrudniejsza rzecz w fotografii
Zastanawiam się ostatnio, co jest najtrudniejsze w fotografowaniu. Operowanie światłem czy chwytanie wyjątkowej chwili? Może umiejętność znajdowania się w odpowiednim miejscu albo wyszukiwania niezwykłości w rzeczach zwykłych z pozoru? A może jeszcze coś innego? Myślę nad tym i myślę, dochodząc do zgoła innego wniosku: najtrudniejszą rzeczą w fotografii jest wybór zdjęć do publikacji.Patrząc, jak internet puchnie od tysięcy zdjęć umieszczanych w galeriach - to chyba nie jest zły wniosek. Zawsze uważałem, że osoba publikująca fotografię jest swoim najostrzejszym sędzią, przez co ciężko jej wybrać to jedno zdjęcie z kilkudziesięciu...
Zastanawiam się ostatnio, co jest najtrudniejsze w fotografowaniu. Operowanie światłem czy chwytanie wyjątkowej chwili? Może umiejętność znajdowania się w odpowiednim miejscu albo wyszukiwania niezwykłości w rzeczach zwykłych z pozoru? A może jeszcze coś innego? Myślę nad tym i myślę, dochodząc do zgoła innego wniosku: najtrudniejszą rzeczą w fotografii jest wybór zdjęć do publikacji.Patrząc, jak internet puchnie od tysięcy zdjęć umieszczanych w galeriach - to chyba nie jest zły wniosek. Zawsze uważałem, że osoba publikująca fotografię jest swoim najostrzejszym sędzią, przez co ciężko jej wybrać to jedno zdjęcie z kilkudziesięciu. Że proces selekcji jest najżmudniejszym i najdłuższym etapem w procesie powstawania zdjęcia - od pomysłu do jego publikacji. Tymczasem widzę, że jest to najprostsza rzecz pod słońcem. Zrzucić zdjęcia z karty na dysk, skasować te nieostre, wgrać do galerii i już. Najlepiej jeszcze dać jakiś krzykliwy tytuł i gotowe. Zrozumiałbym ten fakt, gdyby trafiały one do prywatnych galerii dla rodziny, znajomych itp. Ale coraz więcej takich zdjęć pojawia się podpisanych jako dzieła "profesjonalnych fotografów". Nawiasem mówiąc, jaki jest sens mierne zdjęcia firmować swoim nazwiskiem, wypisanym jakimiś kulfonami z nieśmiertelnym dopiskiem "photography"? Ktoś to będzie kradł czy co? Jakby tego było mało, często jest to portfolio ludzi, którzy takimi zdjęciami promują swoje usługi. Fotografuję już od dobrych kilku lat i do tej pory nie przeszło nawet mi przez myśl, aby nazywać siebie fotografem, a już tym bardziej - profesjonalnym. Może przynoszę za mało zdjęć do domu? Może powinienem przestać się przejmować takimi błahostkami jak kompozycja, ekspozycja, temat, tylko trzaskać jak leci i opróżniać kartę wprost do internetowej galerii?
Jest to denerwujące, gdyż dzięki takim fotograficznym hurtownikom przegapiamy całą masę naprawdę dobrych fotografii. Fotografii, nad którymi ktoś spędził kilkanaście, a może i kilkadziesiąt, godzin, by pokazać coś szczególnego. Bo szczególne zdjęcie to nie tylko odpowiedni moment, doskonała technika i obróbka w programie graficznym. To również, a może przede wszystkim, świadomość tego, co chce się pokazać innym, i czy warte jest to pokazania.
Na czym polega fotografia cyfrowa?
Przy okazji ostatnich wizyt na kilku forach mniej lub bardziej poświęconych fotografii znów zacząłem się zastanawiać nad fenomenem o nazwie "fotografia cyfrowa". Z tych zastanowień nasunął mi się wniosek, że w cyfrowej fotografii obraz zszedł na plan ostatni.Liczą się megapiksele, jak najmniejszy szum i inne techniczne pierdoły, którymi jeszcze nie tak dawno nikt poważny w zasadzie nie zawracał sobie głowy. Liczył się pomysł, światło i zamknięcie w kadrze czegoś wyjątkowego. Co prawda o fotografię tradycyjną tylko się otarłem - choć trochę klisz się zmarnowało ;) - ale nie przypominam sobie, żeby na spotkaniach, w których brałem udział, głównym tematem był wykres MTF obiektywu czy trzystu krotne powiększenie odbitki i bluzganie na temat ziarna...
Przy okazji ostatnich wizyt na kilku forach mniej lub bardziej poświęconych fotografii znów zacząłem się zastanawiać nad fenomenem o nazwie "fotografia cyfrowa". Z tych zastanowień nasunął mi się wniosek, że w cyfrowej fotografii obraz zszedł na plan ostatni.Liczą się megapiksele, jak najmniejszy szum i inne techniczne pierdoły, którymi jeszcze nie tak dawno nikt poważny w zasadzie nie zawracał sobie głowy. Liczył się pomysł, światło i zamknięcie w kadrze czegoś wyjątkowego. Co prawda o fotografię tradycyjną tylko się otarłem - choć trochę klisz się zmarnowało ;) - ale nie przypominam sobie, żeby na spotkaniach, w których brałem udział, głównym tematem był wykres MTF obiektywu czy trzystu krotne powiększenie odbitki i bluzganie na temat ziarna. Pamiętam, że ludzie przynosili stykówki, odbitki, rzutniki ze slajdami. I właśnie wokół tych przyniesionych zdjęć toczyły się dyskusje. Pytania w kwestiach technicznych padały odnośnie sposobu wywołania, typu kliszy czy, ewentualnie, obiektywu.
Przeglądając fora odnoszę wrażenie, że aparaty cyfrowe wypaczyły sposób podejścia do fotografii. Widzę wątki, w których ludzie przez 2 strony zastanawiają się, jaki wybrać statyw do aparatu. Na Boga, to tylko statyw! Trzy nogi, które mają utrzymać sprzęt. Nad czym tu dywagować? Albo zastanawianie się, czy obiektyw Canona jest faktycznie ostry, po tym jak się zrobiło 3 zdjęcia kawałka tekstu w gazecie. Sama rozmowa o zdjęciach jest też bełkotem. Tu nieostre, tam przeostrzone, ówdzie w "lewym dolnym" coś nie tak. Światła przepalone o 1/3 EV, cienie niedoświetlone o -1/2EV. Oczywiście, całe zdjęcie "szumi" - wprawdzie przy powiększeniu 300 razy, ale jednak. Sam ostatnio się dowiedziałem, że na jednym ze zdjęć mam nieostry bokeh.
Z reguły piszą to osoby, które po pół roku trzaskania zdjęć na cyfrówce i wzbogaceniu w wiedzę zaczerpniętą od innych internetowych "mistrzów fotografii", myślą, że wiedzą wszystko. Godziny spędzone w sieci na poszukiwaniu każdego technicznego parametru aparatu i matrycy sprawiły, że są w stanie w przeciągu 15 sekund nakreślić histogram widzianego obrazu, określić z jakiej matrycy pochodzą szumy, i że jakbyś przymknął delikatnie przysłonę, to uzyskałbyś dużą lepszą ostrość. Nie zrozumieją, że niedoświetlenie lub prześwietlenie, szum, nieostrość są twoją formą wyrazu - efektem, dzięki któremu chciałeś wzmocnić emocje oglądającego. Nie podyskutują z tobą na temat tych emocji (lub ich braku). Nie wyrażą opinii o samym zdjęciu. Nie powiedzą, czy czują to, co chciałeś tą fotografią przekazać oglądającemu. Wszak wykracza to poza wykresy, tabelki i specyfikację techniczną.
W sumie trudno się dziwić gdy zdjęcia, które się ogląda to jedynie powiększone fragmenty aby poznać szumy i ostrość. W nieustannych poszukiwaniach najostrzejszego szkła, najmniej szumiącej matrycy… naj-naj sprzętu, kiedyż znaleźć czas, by samemu zdjęcia zrobić? Zdjęcia, które robi się dzięki nagłemu impulsowi w sercu. Fotografie, którym poświęciło się nieco czasu na przemyślenie formy i sposobu przekazu. Fotografie, które nie są zrzutem z karty pamięci, doprawionym Photoshopem (bo jak fotografowi nie wyjdzie, to program graficzny naprawi).
Nigdy nie byłem zwolennikiem tezy, że jeśli uczyć się fotografii, to na tradycyjnym aparacie na klisze - bo taki aparat uczy myślenia, szacunku do kadru; bo każda klatka jest cenna; bo lepiej poświęcić minutę dłużej na przemyślenie tego, co chce się zrobić, niż potem beznamiętnie spojrzeć na ekranik i wcisnąć "delete". Ale może coś w tym stwierdzeniu jednak jest? Może faktycznie aparat na błonę fotograficzną w pewien sposób zmieniał podejście fotografa do tematu, łącząc ich w bardziej emocjonalny sposób niż aparat cyfrowy?
Tak na koniec tych przydługich żalów mych chciałem wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy, która mnie zaciekawiła - i od której zaczęły się owe przemyślenia o fotografii cyfrowej - a mianowicie książki. Widziałem ostatnio ofertę zakupu całego pakietu "dzieł" traktujących o nauce cyfrowego fotografowania, co nasunęło mi na myśl istotne, jak sądzę, pytania. Czy portret wykonany cyfrowo różni się od tego wykonanego analogowo? Czy technika fotografowania pejzażu zmienia się, gdy na statywie - zamiast analogowego Pentaxa - podepnę cyfrowego Nikona? I czy dla odbiorcy fotografii ma to w ogóle znaczenie?
Czy nikt już nie przeczyta książki po prostu o fotografii?
P.S. Zdjęcie ilustrujące ten wpis to (jak zresztą chyba nawet widać) powiększenie 200x. Miłego oglądania ;)