Blog

Piszę sobie czasem tu o fotografii, kawie, gadżetach i tym co mi zalega na sercu.

Wielki wódz Mały Niepokój - Fujifilm X-E1

x-e1.jpg

Pierwotnie poniższy tekst ukazał się w Maculaturze. Polecam zajrzeć bo zapowiada się to na ciekawy projekt, w którym mam przyjemność uczestniczyć.

Nie będę ukrywał, że lubię rzeczy ładne. Wolę jednak, gdy urok przedmiotu idzie w parze z jego użytkowością. Lubię też, gdy, z braku lepszego określenia, nawiązuję z daną rzeczą pewną więź. Tak, personifikuję nieco przedmioty, ale tylko trochę, serio. :) Chyba to właśnie sprawiło, że gdy po raz pierwszy zobaczyłem aparaty Fujifilm z serii X, zacząłem kombinować, jak tu takie cudo zdobyć. X100, X10, X-Pro1 były cudowne i takie są nadal. W sam raz dla kogoś, kto poszukuje małego, poręcznego aparatu, aby dać odpocząć ramieniu, marudzącemu po całodziennym dźwiganiu D700 z odpowiednią lunetą. Idąc tym tropem i kombinując, jaki mały aparat z powyższej trójki wybrać, stałem się szczęśliwym posiadaczem… Ricoh’a GR Digital IV.

„Bredzi! Pomyliły mu się wpisy!“ zakrzykniecie. Ależ nie, ja po prostu klucząc zmierzam do celu. Ricoh długo walczył z X10 (stwierdziłem, że nie ma co nadwerężać budżetu) i wygrał tę walkę z racji mniejszych rozmiarów, lepszej optyki i porządnego wykonania. Byłem z niego naprawdę zadowolony. Brakowało mi jednak jakości obrazu, lepszych detali (lustrzanka z dobrym szkłem przyzwyczaja do jakości), a tego GRD IV zapewnić mi nie mógł. Wiedziałem zatem, że wrócić muszę do pierwotnego planu zakupu X-Pro1. W międzyczasie jednak Fujifilm, jakby z myślą o mnie, wypuścił na rynek trochę mniejszy i trochę tańszy model - X-E1. I to był dla mnie znak - teraz albo nigdy.

Najlepszy aparat to ten, który masz ze sobą

Niewątpliwie jest to prawdą, chociaż Zack Arias (a w zasadzie - menadżer jego studia) twierdzi, że najlepszy aparat to ten, który zostawiłeś w domu. X-E1 jest na tyle mały, że spokojnie można go brać ze sobą wszędzie, bez obaw, że będzie piątym kołem u wozu. Nie jest może tak mały, jak wspomniany GRD IV czy jego starszy brat X100, ale coś za coś - większy rozmiar matrycy i możliwość wymiany optyki musi powodować pewien kompromis. Oczywiście, małe rozmiary to mała waga. Nawet z solidnym szkłem, jakim jest 35/1.4, aparat nie męczy ręki czy ramienia, jeśli akurat spoczywa w torbie. Bardzo podoba mi się fakt, że z punktu widzenia laika X-E1 nie wyróżnia się niczym specjalnym, nie rzuca się w oczy. Jego styl retro w pewnym sensie działa na naszą korzyść, a niewielki rozmiar powoduje, że „znika“, gdy trzyma się go w dłoni (jakoś nie jestem zwolennikiem wieszania aparatu na szyi). Dodając do tego cichą migawkę możemy fotografować nie wychylając się zbytnio z tłumu, jak by to miało miejsce przy lustrzance (i popularnym reporterskim obiektywie, jakim jest 80-200/2.8. ;)) Mając rozwiązany problem „niewidzialności“ przyszedł czas, aby sprawdzić dzieło japońskich konstruktorów w praktyce.

Piękne zdjęcia robi, ale mówili mi, że on nie trafia

A jeśli już trafia, to niecelnie. Dyskusji na temat autofocusu w serii X była i jest masa. Szczerze mówiąc, sam byłem przerażony podczas ich czytania, ale postanowiłem oglądać zdjęcia, a nie czytać komentarze. Moje podejście było proste - jeśli widzę dobre, ostre zdjęcia, to znaczy, że problemu nie ma. A nawet jeśli jest, to można z nim żyć. Wyznaję bardzo prostą zasadę - poznaj swój sprzęt. Gdy to zrobisz, będziesz wiedział, czego się spodziewać. Uznałem więc, że jeśli poznam X-E1, a on mnie, to będzie nam ze sobą dobrze. Prawda jest taka, że firmware w wersji 2.0 i późniejsza aktualizacja sprawiły, iż nie można się zbytnio przyczepić do działania AF-u. Jasne, że ktoś przyzwyczajony do lustrzanek, zwłaszcza tych z wyższej półki, będzie nieco narzekał, ale hej, tak jak pisałem - poznaj możliwości aparatu, jego ograniczenia i naucz się z nimi żyć. Dla mnie problem z automatycznym nastawieniem ostrości zaczyna się, gdy brakuje światła i to brakuje go sporo. W innych przypadkach jest dobrze, a nawet bardzo dobrze. Ewentualnie zawsze mogę wspomóc się ręcznym nastawieniem ostrości (nie jest takie tragiczne, mimo że nie mechaniczne, joł). Sam autofocus jest precyzyjny, i gdy już złapie ostrość, to w punkt - tam gdzie się chciało ją złapać. Obrazki, które X-E1 zapisuje na karcie, radośnie mrugając przy tym diodą, są naprawdę dobre. Fani jpeg’ów będą zachwyceni z dwóch powodów. Po pierwsze tryby kolorystyczne dostępne w aparacie, a emulujące różne filmy Fuji, dają świetne rezultaty wizualne. Po drugie na chwilę obecną nadal jpeg z aparatu daje lepszą jakość niż RAW wołany na komputerze (chociaż producenci oprogramowania radzą sobie coraz lepiej z algorytmem wywoływania pliku z sensora Trans-X). Moim zdaniem spokojnie zdjęcia z X-E1 można pokazywać obok zdjęć z „pełnoklatkowej“ lustrzanki i nikt nie zobaczy różnicy - czy to w detalach, dynamice czy plastyce obrazu. Niewątpliwie dużą rolę odgrywa tu też Fujinon 35/1.4, który jest szkłem wręcz cudownym.


Nie jestem szumofobem, wręcz przeciwnie, często zostawiam szum lub dodaję ziarno do zdjęć. Dlatego poszedłem na łatwiznę i w menu X-E1 opcję AutoISO mam ustawioną na 6400. Jeden problem z głowy. Oczywiście, nie dostaję takiej jakości przy wyższych czułościach, jak z D700, ale dla mnie wartości ISO 1600 i powyżej są jak najbardziej akceptowalne. I to nie na zasadzie „Eh, no trudno, przynajmniej mam zdjęcie“. Nie, fotografie mają naprawdę dobrą jakość. Warto też, abym wspomniał o obiektywie. Fujinon XF 35mm f1.4 to naprawdę kawał solidnego szkła. Optyka Fujifilm od lat kilkudziesięciu cieszą się dobrą opinią, posiadacze Hasselblad’ów pewnie mogą coś na ten temat powiedzieć. Stałoogniskowy obiektyw, który nabyłem wraz z X-E1 nie dość, że jasny, to dodatkowo jest ostry nawet przy pełnym otwarciu przysłony. Przy okazji ma świetną plastykę i kontrast. Jest przy tym niewielkich rozmiarów, nawet z założoną osłoną przeciwsłoneczną, którą producent dokłada w standardzie. Jeśli nie przeszkadza Wam pole widzenia obiektywu 50mm (35mm, mnożnik 1,5x przy matrycy APS-C), to nie będziecie zawiedzeni. Powiem to, będąc zdrowym na ciele i umyśle - moja lustrzanka leży i się kurzy. Na pewno będę ją zabierał na poważniejsze sesje, ale obecnie, ze względu na dużo większą swobodę i porównywalną jakość obrazu (a po rozbudowaniu szklarni również uniwersalność), to aparat Fujifilm jest moim głównym korpusem. I nie chodzi mi tylko o „znaczki pocztowe“, oglądane na ekranie komputera, ale również o wydruki na papierze, i to w większym formacie niż 10x15cm.

Aparat idealny zatem?

Na pewno nie. Idealnych rzeczy przecież nie ma. Zima pokazała mi, że jeśli chciałbym spędzić dłuższy czas z X-E1 na dworze przy minusowych temperaturach, to lepiej zaopatrzyć się w dodatkową baterię albo zabierać do torby ładowarkę i doładowywać gdzie popadnie. Żywotność baterii na mrozie (-10 stopni) to, o ile mnie pamięć nie zawodzi, 2-3 godziny (z aparatem w dłoni i wyłączonym zewnętrznym LCD). Mam też obawy co do odporności korpusu na wodę. Nie miałem okazji fotografować w deszczu czy śniegu, ale wolałbym nie ryzykować, uszczelnień brak. Wizjer EVF, mimo dobrej jakości, nie zastąpi wizjera optycznego, zwłaszcza w gorszych warunkach oświetleniowych. Ale nie ma tragicznie dużych opóźnień w odświeżaniu obrazu (im mniej światła - tym gorzej). Nie pogniewałbym się też na mechaniczne ostrzenie pierścieniem ostrości na obiektywie. Do systemu focus by wire można się przyzwyczaić i osiągać dobre efekty, ale to trochę tak jak całować się z dziewczyną, która nie otwiera ust. Niby przyjemnie, ale czegoś brakuje.

To jak to w końcu jest z tym X-E1?

Dobrze. Dobrze z nim jest. Jednak nie jest to aparat dla każdego. Mimo swojej uniwersalności, nie sprawdzi się idealnie wszędzie, więc warto sobie zadać pytanie: „Do czego będę go potrzebował?“. Drugim pytaniem powinno być, czy będziecie chcieli nauczyć się kaprysów X-E1 i spróbować z nimi żyć i pokonywać je w inny sposób. Jeśli tak, to nie powinniście być zawiedzeni. Aparat odwdzięczy się Wam świetną jakością zdjęć i niesamowitą frajdą z jego użytkowania. Poznacie albo przypomnicie sobie tę radość ze zmiany przysłony pierścieniem na obiektywie czy czasu migawki pokrętłem na korpusie. Uświadomicie sobie też, jakie te lustrzanki są nieporęczne w codziennym użytkowaniu. Będziecie cieszyć się fotografując, a to jest i być powinno najważniejsze (chociaż przyjemność z robienia zdjęć powinno osiągać się bez pomocy sprzętu).

Tak jeszcze na koniec. Zdaję sobie sprawę, że nie napisałem nic o dodatkowych funkcjach aparatu. Prawda jest taka, że z nich nie korzystałem. Raz jeden - z ciekawości - sprawdziłem, jak działa tryb panoramy i tyle (działa nawet nieźle). Używam X-E1 w najprostszy możliwy sposób - do robienia zdjęć w trybie priorytetu przysłony. Czasami skorzystam z przełącznika trybu pracy ostrości, aby zmienić na tryb manualny. To wszystko. Ale chyba po to są aparaty fotograficzne - do uwieczniania tego co dostrzeżemy. Te wszystkie tryby, możliwości, dodatki tylko odwracają naszą uwagę od tego, co za chwilę może pojawić się w kadrze. Dla mnie mogłoby ich, tych dodatków, nie być.