Nowa era w Nikonie?
fot. Nikon USA
Dostałem marketingowy email od Nikona (w sumie dostali go wszyscy, którzy wyrazili zgodę na emailowe nowinki) dotyczący nowego modelu D810A, w którym zaciekawiła mnie jedna rzecz:
“Niekwestionowaną zaletą modelu D810A jest także możliwość używania obiektywów NIKKOR.”
To chyba niewątpliwy postęp technologiczny poczyniony przez inżynierów firmy. Zastanawia mnie co będzie niekwestionowaną zaletą następnego modelu, matryca rejestrująca obraz?
X-Trans a Lightroom
Wielu użytkowników aparatów Fujifilm z matrycami X-Trans narzeka na słabą jakość plików otrzymywanych po wywołaniu RAWów z Adobe Lightroom. Chodzi o mniejszą ilość detali oraz o "smużenie" w mniej ostrych miejscach. Sam należę do grona tych osób i przez to parę miesięcy temu porzuciłem soft Adobe na rzecz innego oprogramowania. Niedawno jednak trafiłem na ciekawy artykuł autorstwa Pete'a Bridgwooda o wyostrzaniu w Lightroomie. Pete twierdzi, że nie jest tak źle jak sądzi większość, do plików trzeba jednak podejść nieco inaczej niż do tej pory. Postanowiłem szybko sprawdzić jak to,o czym pisze autor sprawdza się w praktyce.
Wielu użytkowników aparatów Fujifilm z matrycami X-Trans narzeka na słabą jakość plików otrzymywanych po wywołaniu RAWów z Adobe Lightroom. Chodzi o mniejszą ilość detali oraz o "smużenie" w mniej ostrych miejscach. Sam należę do grona tych osób i przez to parę miesięcy temu porzuciłem soft Adobe na rzecz innego oprogramowania. Niedawno jednak trafiłem na ciekawy artykuł autorstwa Pete'a Bridgwooda o wyostrzaniu w Lightroomie. Pete twierdzi, że nie jest tak źle jak sądzi większość, do plików trzeba jednak podejść nieco inaczej niż do tej pory. Postanowiłem szybko sprawdzić jak to,o czym pisze autor sprawdza się w praktyce.
Za zdjęcie testowe posłużyła mi fotografia Katii z marcowej sesji wykonanej X-E1 i obiektywem XF 56/1.2. Do wywołania pliku RAW użyłem wspomnianego już Adobe Lightroom, a także Iridient Developer, Photo Ninja oraz Capture One Pro w wersji 8. Zdjęcia nie były modyfikowane w żaden sposób (poza innym sposobem wyostrzania w Lr), wszystkie parametry są domyślnymi parametrami programów, z których korzystałem. Poniżej efekty tej zabawy w powiększeniu 100%
Muszę przyznać, że przepis Pete'a sprawdza się i nie wiem, czy nie wrócę do Lightrooma, bo różnice nie są duże, a wygoda korzystania z jednego programu zamiast kilku jest spora. Na pewno warto spróbować tego rozwiązania jeśli narzekacie na jakość zdjęć ze swojego Fuji lub męczy Was skakanie między programami.
Dla zainteresowanych poniżej jeszcze pełne kadry powyższych zdjęć.
Post Haste
Do napisania tej recenzji zbierałem się... długo. Tak długo, że nikt jeszcze wtedy nie myślał o mrozie, ale raczej o nadchodzącej fali upałów. Nie miałem pomysłu na to co i jak napisać, i w zasadzie nadal nie mam dlatego zamiast typowej recenzji, których zapewne w sieci znajdzie się masa, zwrócę tylko Waszą uwagę na pewien program, który okazał się dla mnie całkiem przydatnym...
Do napisania tej recenzji zbierałem się... długo. Tak długo, że nikt jeszcze wtedy nie myślał o mrozie, ale raczej o nadchodzącej fali upałów. Nie miałem pomysłu na to co i jak napisać, i w zasadzie nadal nie mam dlatego zamiast typowej recenzji, których zapewne w sieci znajdzie się masa, zwrócę tylko Waszą uwagę na pewien program, który okazał się dla mnie całkiem przydatnym.
Jest nim Post Haste firmy Digital Rebellion, i który to program ma na celu uwolnić Was od kombinowania z katalogowaniem Waszych prac. Przyznam szczerze, że zawsze miałem z tym problem. Gdy opróżniałem kartę na dysk to albo tworzyłem kolejny katalog, który był kompletnie inny jeśli chodzi o nazewnictwo od poprzedniego, a z jego nazwy nic nie wynikało gdy wracałem do niego po jakimś czasie. Chociaż to i tak pół biedy bo często po prostu wrzucałem zdjęcia gdzie byle, i potem szukaj wiatru w polu. Tak było do czasu gdy gdzieś w strumieniu danych płynących w internetach wpadła mi w oko tytułowa aplikacja i pomyślałem, że to coś dla mnie. Okazało się ona strzałem w dziesiątkę i Post Haste na stałe zagościł w moim fotograficznym workflow.
Program przychodzi już z przygotowanym zestawem szablonów, w którym niestety brakowało takiego dedykowanego dla fotografów. Dawało to jednak wgląd jak rozbudowaną strukturę katalogów, i nie tylko, można uzyskać. Stworzenie własnego zajęło mi chwilę (głównie przez niemoc twórczą co do wyglądu struktury) i choć nadal nie jest to zapewne najlepszy szablon z najlepszych, to mi wystarcza, i co ważniejsze zapewnia przejrzystość. Wypełniam wybrane przeze mnie pola danych (nazwę projektu, zleceniodawcę, osobę odpowiedzialną za post-produkcję ;)) i za moment mam utworzone odpowiednie katalogi. Zawsze w tym samym miejscu, zawsze według tego samego formatu, ponumerowane w kolejności, z datą itp. Ba, Post Haste nawet tworzy mi plik tekstowy, w którym mogę umieścić informacje o zdjęciach czy obróbce jeśli uznam, że warto mieć takie informacje zapisane. Potem pozostaje mi już tylko skopiować pliki do stworzonego folderu "RAW" i już (dodatkowo tworzę jeszcze dwa na gotowe zdjęcia w dwóch rozmiarach).
Oczywiście ktoś może się spytać, czy w dobie tagów, danych meta w zdjęciach, różnych opcji wyszukiwania warto zawracać sobie głowę czymś takim jak foldery na dysku? Nie lepiej wrzucać zdjęcia do jednego folderu a całe katalogowanie zostawić odpowiedniemu programowi? Dla mnie nie, ponieważ nigdy nie wiem czy za jakiś czas nie będę chciał zmienić oprogramowania. Może też sypnąć się baza danych i co wtedy? Tak zawsze pozostaje chociaż struktura katalogów, która daje mi jakieś rozeznanie w tym co, gdzie, kiedy i dla kogo
JPEGmini - dieta dla zdjęć
Rzadko opisuję tu programy i raczej się to nie zmieni. Brak czasu, umiejętności, możliwości itd. W dodatku jest masa ludzi, którzy robią to częściej i lepiej więc po co wyważać otwarte drzwi. Jednak od czasu do czas trafia się perełka, którą warto pokazać innym i tą perełką jest właśnie JPEGmini. Program ten to nic innego jak "odchudzacz" naszych zdjęć...
Rzadko opisuję tu programy i raczej się to nie zmieni. Brak czasu, umiejętności, możliwości itd. W dodatku jest masa ludzi, którzy robią to częściej i lepiej więc po co wyważać otwarte drzwi. Jednak od czasu do czas trafia się perełka, którą warto pokazać innym i tą perełką jest właśnie JPEGmini .
Program ten to nic innego jak "odchudzacz" naszych zdjęć. Mimo coraz lepszych łączy warto zapewnić komfort oglądającemu w postaci szybciej ładujących się fotografii. Wujek Google też lepiej patrzy na optymalizację.
Idea nie jest oczywiście nowa. Jest przecież Save for Web... w Photoshopie. Można kombinować z kompresją podczas eksportu w Lightroomie. Są też zapewne inne rozwiązania. Tytułowy program ma jednak tą zaletę, że łączy prostotę z funkcjonalnością: zaznacz zdjęcia, z których chcesz pozbyć się zbędnych kilogramów, przeciągnij je na okno programu... i voila. Gotowe, można wgrywać zdjęcia na serwer.
Od niedawna można dodatkowo poprosić JPEGmini aby przeskalował zdjęcia i zapisał je w odrębnym katalogu (domyślnie nadpisywane są oryginały).
Pełna wersja programu kosztuje 18 euro (której jedynym ograniczeniem to, że akceptuje zdjęcia do 28MPix). Wersja darmowa pozwala na odchudzenie do 20 zdjęć dziennie. Dla mnie to jedne z najlepiej wydanych pieniędzy na oprogramowanie, ale jeśli nie wierzycie to spróbujcie wersji darmowej lub skorzystajcie z demo na stronie producenta.
Wielki wódz Mały Niepokój - Fujifilm X-E1
Nie będę ukrywał, że lubię rzeczy ładne. Wolę jednak, gdy urok przedmiotu idzie w parze z jego użytkowością. Lubię też, gdy, z braku lepszego określenia, nawiązuję z daną rzeczą pewną więź. Tak, personifikuję nieco przedmioty, ale tylko trochę, serio. :) Chyba to właśnie sprawiło, że gdy po raz pierwszy zobaczyłem aparaty Fujifilm z serii X, zacząłem kombinować, jak tu takie cudo zdobyć. X100, X10, X-Pro1 były cudowne i takie są nadal. W sam raz dla kogoś, kto poszukuje małego, poręcznego aparatu ...
Pierwotnie poniższy tekst ukazał się w Maculaturze. Polecam zajrzeć bo zapowiada się to na ciekawy projekt, w którym mam przyjemność uczestniczyć.
Nie będę ukrywał, że lubię rzeczy ładne. Wolę jednak, gdy urok przedmiotu idzie w parze z jego użytkowością. Lubię też, gdy, z braku lepszego określenia, nawiązuję z daną rzeczą pewną więź. Tak, personifikuję nieco przedmioty, ale tylko trochę, serio. :) Chyba to właśnie sprawiło, że gdy po raz pierwszy zobaczyłem aparaty Fujifilm z serii X, zacząłem kombinować, jak tu takie cudo zdobyć. X100, X10, X-Pro1 były cudowne i takie są nadal. W sam raz dla kogoś, kto poszukuje małego, poręcznego aparatu, aby dać odpocząć ramieniu, marudzącemu po całodziennym dźwiganiu D700 z odpowiednią lunetą. Idąc tym tropem i kombinując, jaki mały aparat z powyższej trójki wybrać, stałem się szczęśliwym posiadaczem… Ricoh’a GR Digital IV.
„Bredzi! Pomyliły mu się wpisy!“ zakrzykniecie. Ależ nie, ja po prostu klucząc zmierzam do celu. Ricoh długo walczył z X10 (stwierdziłem, że nie ma co nadwerężać budżetu) i wygrał tę walkę z racji mniejszych rozmiarów, lepszej optyki i porządnego wykonania. Byłem z niego naprawdę zadowolony. Brakowało mi jednak jakości obrazu, lepszych detali (lustrzanka z dobrym szkłem przyzwyczaja do jakości), a tego GRD IV zapewnić mi nie mógł. Wiedziałem zatem, że wrócić muszę do pierwotnego planu zakupu X-Pro1. W międzyczasie jednak Fujifilm, jakby z myślą o mnie, wypuścił na rynek trochę mniejszy i trochę tańszy model - X-E1. I to był dla mnie znak - teraz albo nigdy.
Najlepszy aparat to ten, który masz ze sobą
Niewątpliwie jest to prawdą, chociaż Zack Arias (a w zasadzie - menadżer jego studia) twierdzi, że najlepszy aparat to ten, który zostawiłeś w domu. X-E1 jest na tyle mały, że spokojnie można go brać ze sobą wszędzie, bez obaw, że będzie piątym kołem u wozu. Nie jest może tak mały, jak wspomniany GRD IV czy jego starszy brat X100, ale coś za coś - większy rozmiar matrycy i możliwość wymiany optyki musi powodować pewien kompromis. Oczywiście, małe rozmiary to mała waga. Nawet z solidnym szkłem, jakim jest 35/1.4, aparat nie męczy ręki czy ramienia, jeśli akurat spoczywa w torbie. Bardzo podoba mi się fakt, że z punktu widzenia laika X-E1 nie wyróżnia się niczym specjalnym, nie rzuca się w oczy. Jego styl retro w pewnym sensie działa na naszą korzyść, a niewielki rozmiar powoduje, że „znika“, gdy trzyma się go w dłoni (jakoś nie jestem zwolennikiem wieszania aparatu na szyi). Dodając do tego cichą migawkę możemy fotografować nie wychylając się zbytnio z tłumu, jak by to miało miejsce przy lustrzance (i popularnym reporterskim obiektywie, jakim jest 80-200/2.8. ;)) Mając rozwiązany problem „niewidzialności“ przyszedł czas, aby sprawdzić dzieło japońskich konstruktorów w praktyce.
Piękne zdjęcia robi, ale mówili mi, że on nie trafia
A jeśli już trafia, to niecelnie. Dyskusji na temat autofocusu w serii X była i jest masa. Szczerze mówiąc, sam byłem przerażony podczas ich czytania, ale postanowiłem oglądać zdjęcia, a nie czytać komentarze. Moje podejście było proste - jeśli widzę dobre, ostre zdjęcia, to znaczy, że problemu nie ma. A nawet jeśli jest, to można z nim żyć. Wyznaję bardzo prostą zasadę - poznaj swój sprzęt. Gdy to zrobisz, będziesz wiedział, czego się spodziewać. Uznałem więc, że jeśli poznam X-E1, a on mnie, to będzie nam ze sobą dobrze. Prawda jest taka, że firmware w wersji 2.0 i późniejsza aktualizacja sprawiły, iż nie można się zbytnio przyczepić do działania AF-u. Jasne, że ktoś przyzwyczajony do lustrzanek, zwłaszcza tych z wyższej półki, będzie nieco narzekał, ale hej, tak jak pisałem - poznaj możliwości aparatu, jego ograniczenia i naucz się z nimi żyć. Dla mnie problem z automatycznym nastawieniem ostrości zaczyna się, gdy brakuje światła i to brakuje go sporo. W innych przypadkach jest dobrze, a nawet bardzo dobrze. Ewentualnie zawsze mogę wspomóc się ręcznym nastawieniem ostrości (nie jest takie tragiczne, mimo że nie mechaniczne, joł). Sam autofocus jest precyzyjny, i gdy już złapie ostrość, to w punkt - tam gdzie się chciało ją złapać. Obrazki, które X-E1 zapisuje na karcie, radośnie mrugając przy tym diodą, są naprawdę dobre. Fani jpeg’ów będą zachwyceni z dwóch powodów. Po pierwsze tryby kolorystyczne dostępne w aparacie, a emulujące różne filmy Fuji, dają świetne rezultaty wizualne. Po drugie na chwilę obecną nadal jpeg z aparatu daje lepszą jakość niż RAW wołany na komputerze (chociaż producenci oprogramowania radzą sobie coraz lepiej z algorytmem wywoływania pliku z sensora Trans-X). Moim zdaniem spokojnie zdjęcia z X-E1 można pokazywać obok zdjęć z „pełnoklatkowej“ lustrzanki i nikt nie zobaczy różnicy - czy to w detalach, dynamice czy plastyce obrazu. Niewątpliwie dużą rolę odgrywa tu też Fujinon 35/1.4, który jest szkłem wręcz cudownym.
Nie jestem szumofobem, wręcz przeciwnie, często zostawiam szum lub dodaję ziarno do zdjęć. Dlatego poszedłem na łatwiznę i w menu X-E1 opcję AutoISO mam ustawioną na 6400. Jeden problem z głowy. Oczywiście, nie dostaję takiej jakości przy wyższych czułościach, jak z D700, ale dla mnie wartości ISO 1600 i powyżej są jak najbardziej akceptowalne. I to nie na zasadzie „Eh, no trudno, przynajmniej mam zdjęcie“. Nie, fotografie mają naprawdę dobrą jakość.
Warto też, abym wspomniał o obiektywie. Fujinon XF 35mm f1.4 to naprawdę kawał solidnego szkła. Optyka Fujifilm od lat kilkudziesięciu cieszą się dobrą opinią, posiadacze Hasselblad’ów pewnie mogą coś na ten temat powiedzieć. Stałoogniskowy obiektyw, który nabyłem wraz z X-E1 nie dość, że jasny, to dodatkowo jest ostry nawet przy pełnym otwarciu przysłony. Przy okazji ma świetną plastykę i kontrast. Jest przy tym niewielkich rozmiarów, nawet z założoną osłoną przeciwsłoneczną, którą producent dokłada w standardzie. Jeśli nie przeszkadza Wam pole widzenia obiektywu 50mm (35mm, mnożnik 1,5x przy matrycy APS-C), to nie będziecie zawiedzeni.
Powiem to, będąc zdrowym na ciele i umyśle - moja lustrzanka leży i się kurzy. Na pewno będę ją zabierał na poważniejsze sesje, ale obecnie, ze względu na dużo większą swobodę i porównywalną jakość obrazu (a po rozbudowaniu szklarni również uniwersalność), to aparat Fujifilm jest moim głównym korpusem. I nie chodzi mi tylko o „znaczki pocztowe“, oglądane na ekranie komputera, ale również o wydruki na papierze, i to w większym formacie niż 10x15cm.
Aparat idealny zatem?
Na pewno nie. Idealnych rzeczy przecież nie ma. Zima pokazała mi, że jeśli chciałbym spędzić dłuższy czas z X-E1 na dworze przy minusowych temperaturach, to lepiej zaopatrzyć się w dodatkową baterię albo zabierać do torby ładowarkę i doładowywać gdzie popadnie. Żywotność baterii na mrozie (-10 stopni) to, o ile mnie pamięć nie zawodzi, 2-3 godziny (z aparatem w dłoni i wyłączonym zewnętrznym LCD). Mam też obawy co do odporności korpusu na wodę. Nie miałem okazji fotografować w deszczu czy śniegu, ale wolałbym nie ryzykować, uszczelnień brak. Wizjer EVF, mimo dobrej jakości, nie zastąpi wizjera optycznego, zwłaszcza w gorszych warunkach oświetleniowych. Ale nie ma tragicznie dużych opóźnień w odświeżaniu obrazu (im mniej światła - tym gorzej). Nie pogniewałbym się też na mechaniczne ostrzenie pierścieniem ostrości na obiektywie. Do systemu focus by wire można się przyzwyczaić i osiągać dobre efekty, ale to trochę tak jak całować się z dziewczyną, która nie otwiera ust. Niby przyjemnie, ale czegoś brakuje.
To jak to w końcu jest z tym X-E1?
Dobrze. Dobrze z nim jest. Jednak nie jest to aparat dla każdego. Mimo swojej uniwersalności, nie sprawdzi się idealnie wszędzie, więc warto sobie zadać pytanie: „Do czego będę go potrzebował?“. Drugim pytaniem powinno być, czy będziecie chcieli nauczyć się kaprysów X-E1 i spróbować z nimi żyć i pokonywać je w inny sposób. Jeśli tak, to nie powinniście być zawiedzeni. Aparat odwdzięczy się Wam świetną jakością zdjęć i niesamowitą frajdą z jego użytkowania. Poznacie albo przypomnicie sobie tę radość ze zmiany przysłony pierścieniem na obiektywie czy czasu migawki pokrętłem na korpusie. Uświadomicie sobie też, jakie te lustrzanki są nieporęczne w codziennym użytkowaniu. Będziecie cieszyć się fotografując, a to jest i być powinno najważniejsze (chociaż przyjemność z robienia zdjęć powinno osiągać się bez pomocy sprzętu).
Tak jeszcze na koniec. Zdaję sobie sprawę, że nie napisałem nic o dodatkowych funkcjach aparatu. Prawda jest taka, że z nich nie korzystałem. Raz jeden - z ciekawości - sprawdziłem, jak działa tryb panoramy i tyle (działa nawet nieźle). Używam X-E1 w najprostszy możliwy sposób - do robienia zdjęć w trybie priorytetu przysłony. Czasami skorzystam z przełącznika trybu pracy ostrości, aby zmienić na tryb manualny. To wszystko. Ale chyba po to są aparaty fotograficzne - do uwieczniania tego co dostrzeżemy. Te wszystkie tryby, możliwości, dodatki tylko odwracają naszą uwagę od tego, co za chwilę może pojawić się w kadrze. Dla mnie mogłoby ich, tych dodatków, nie być.
W pogoni za kliszą - DxO FilmPack vs VSCO Film
Jak zapewne kojarzycie z poprzednich wpisów od lat jestem użytkownikiem oprogramowania DxO. Jakiś czas temu co prawda porzuciłem Optics Pro na rzecz Lightroom'a ale nadal nałogowo korzystam z FilmPack jako "emulatora" błon fotograficznych. Można się oczywiście spierać, że niemożliwością jest odtworzyć emulsję kliszy w cyfrowym świecie co w zasadzie jest prawdą ale możemy pokusić się chociaż o namiastkę tamtego świata (bez ciemni, chemii i tym podobnych zabaw intymnych). Od pewnego czasu coraz częściej słyszałem o wykorzystaniu do powyższych celów pluginów od Visual Supply Co. W zasadzie to nawet nie pluginy tylko zestaw presetów...
Jak zapewne kojarzycie z poprzednich wpisów od lat jestem użytkownikiem oprogramowania DxO. Jakiś czas temu co prawda porzuciłem Optics Pro na rzecz Lightroom'a ale nadal nałogowo korzystam z FilmPack jako "emulatora" błon fotograficznych. Można się oczywiście spierać, że niemożliwością jest odtworzyć emulsję kliszy w cyfrowym świecie co w zasadzie jest prawdą ale możemy pokusić się chociaż o namiastkę tamtego świata (bez ciemni, chemii i tym podobnych zabaw intymnych). Od pewnego czasu coraz częściej słyszałem o wykorzystaniu do powyższych celów pluginów od Visual Supply Co. W zasadzie to nawet nie pluginy tylko zestaw presetów, które mają zapewnić analogowy wygląd naszych zdjęć. Problem z presetami jest jednak taki, że kosztują one sporo a nie ma wersji demo aby je przetestować. Recenzje w sieci są mocno entuzjastyczne. Fakt faktem, że pokazywane zdjęcia wyglądają dobrze. Postanowiłem zatem przekonać się na własnej skórze jakie będą efekty i kupiłem VSCO Film Pack 01 (akurat tą wersję ponieważ miał najwięcej wspólnych klisz z FilmPack'iem).
Podobno jeden obraz jest wart więcej niż 1000 słów kończę ten przydługi wstęp i niech zdjęcia pokażą różnicę:
1. Kodak Portra 160:
2. Ilford HP5 400:
3. Kodak Tri-X 400
4. Kodak T-Max 3200
Wnioski pozostawiam Wam, podzielcie się nimi w komentarzach. Ja osobiście nadal wolę FilmPack chociaż w pewnych przypadkach presety VSCO też wyglądają dobrze. Produkt Visual Supply Co. ma jednak ogromną zaletę - działa na pliku RAW więc nie dublujemy zdjęć w bibliotece a ustawienia są zapisane w pliku więc ich nie zgubimy (przynajmniej nie powinniśmy).
Fotograficzny workflow i rozterki z tym związane
Na początek trochę historii. Dawno temu, do wywoływania plików RAW, zacząłem korzystać z oprogramowania firmy DxO - Optics Pro (DOP). Przygodę rozpocząłem od wersji 3.5 i skończyłem na wersji 7.5 gdy postanowiłem dać szansę Lightroomowi w wersji 4. Wersja beta bardzo mi się spodobała i gdy Adobe wydał wersję pełną dodatkowo mocno obniżając cenę postanowiłem kupić ten soft. Pracowało mi się i w zasadzie nadal pracuje mi się na nim bardzo przyjemnie...
Na początek trochę historii. Dawno temu, do wywoływania plików RAW, zacząłem korzystać z oprogramowania firmy DxO - Optics Pro (DOP). Przygodę rozpocząłem od wersji 3.5 i skończyłem na wersji 7.5 gdy postanowiłem dać szansę Lightroomowi w wersji 4. Wersja beta bardzo mi się spodobała i gdy Adobe wydał wersję pełną dodatkowo mocno obniżając cenę postanowiłem kupić ten soft. Pracowało mi się i w zasadzie nadal pracuje mi się na nim bardzo przyjemnie jednak DxO niedawno wydało wersję oznaczoną cyfrą 8, która (jak chyba wszystkie nowe wersja każdego oprogramowania) przynosiła duże zmiany. Postanowiłem przyjrzeć się tej wersji i pobrałem wersję demo aby zobaczyć co w trawie piszczy. Faktycznie w stosunku do wersji 7 zmiany były na spory plus zwłaszcza jeśli chodzi o traktowanie zacienionych obszarów zdjęć. W stosunku do Lightroom'a 4 zmiany nie były już tak znaczne ale moim zdaniem Optics Pro był minimalnie lepszy jeśli chodzi o dystorsje obiektywów i odszumianie. Przynajmniej z takich szybkich prób, które przeprowadziłem.Zacząłem się jednak zastanawiać czy nie dałoby się wcisnąć w pracę zdjęciami również nowej wersji DOP. Trochę mnie przerażało jednak zbytnie skomplikowanie całego procesu. Dwa programy, kombinację. Zawsze większa szansa, że po drodze o czymś się zapomni. Jednak jeśli kombo Optics Pro do wywołania RAW i Lr4 do podretuszowania zdjęcia i katalogowania zapewniło by lepszą jakość to dlaczego by nie? Postanowiłem sprawdzić jak by to wyglądało w praktyce zarówno w przypadku całej obróbki zrobionej w Lightroom jak i korzystając z obu programów. Proces wyglądał następująco:
Adobe Lightroom 4:
- balans bieli na tle
- ekspozycja +0,45EV
- Iris Enhance Brush na tęczówkach
- konwersja do B&W w DxO FilmPack 3 (Agfa APX 25, filtr niebieski, ziarno, winieta na -20)
- Shadow Brush na włosach (+50 shadow, +19 highlight)
- export do jpeg (940px, 100% quality)
- wyostrzenie w NIK Sharpener
DxO Optics Pro 8:
- balans bieli na tle
- ekspozycja +0,45EV
- smart lightning: medium 100
- konwersja do B&W w DxO FilmPack 3 (Agfa APX 25, filtr niebieski, ziarno, winieta na -20)
- konwersja do DNG i import do Lr4
- Iris Enhance Brush na tęczówkach
- shadow brush na włosach (+50 shadow, +19 highlight)
- wyostrzenie w NIK Sharpener
Szczerze mówiąc mam dylemat. Wydaje mi się, że nieco lepiej wygląda zdjęcie z DxO ale czy na tyle dobrze by korzystać z obu programów, nie wiem. Na pewno mam większy dylemat niż miałem a miało być odwrotnie :) Przypuszczam jednak, że dla wielu osób wybór będzie prosty - Lightroom. Oprogramowanie Adobe ma więcej zastosowań (wywoływanie RAW, edycja, katalogowanie) i jest tańsze (zwłaszcza, że jeśli ktoś posiada aparaty z segment Pro i musi kupić wersję Optics Pro Elite). Ja nadal biję się z myślami czy robić upgrade do wersji 8 DOP czy pozostać przy Lr4.
Mały krok dla ludzkości - FitBit One
Gdy jakiś czas temu Wojtek linkował na swojej stronie do artykułu o FitBit, w pierwszym odruchu pominąłem ten wpis, uważając go za stratę czasu. W przyrodzie jednak nic nie ginie i po paru dniach postanowiłem sprawdzić, co ciekawego można napisać o krokomierzu. Recenzja była na tyle dobrze napisana, że zapaliła mi w głowię lampkę z napisem “Chcę to!”. Przypomniały mi się lata szczenięce, gdy posiadałem urządzenie liczące kroki, które z wyglądu przypominało zegarek, nosiło się je jak zegarek, i żeby rejestrowało kroki, należało zdrowo machać ręką przy chodzeniu...
Gdy jakiś czas temu Wojtek linkował na swojej stronie do artykułu o FitBit, w pierwszym odruchu pominąłem ten wpis, uważając go za stratę czasu. W przyrodzie jednak nic nie ginie i po paru dniach postanowiłem sprawdzić, co ciekawego można napisać o krokomierzu. Recenzja była na tyle dobrze napisana, że zapaliła mi w głowię lampkę z napisem “Chcę to!”. Przypomniały mi się lata szczenięce, gdy posiadałem urządzenie liczące kroki, które z wyglądu przypominało zegarek, nosiło się je jak zegarek, i żeby rejestrowało kroki, należało zdrowo machać ręką przy chodzeniu. Z boku wyglądałem pewnie jak urzędnik Ministerstwa Głupich Kroków. Wracając jednak do FitBit’a, to ziarno zasiane zostało na tyle mocno, że gdy zobaczyłem, iż jest dostępny na angielskim Amazonie, postanowiłem zaryzykować i drogą kupna stać się posiadaczem modelu One.
Małe jest piękne
FitBit zapakowany jest w proste, plastikowe pudełko, w którym - poza samym krokomierzem - znajduje się też kabelek USB do karmienia go prądem, podłączany również przez USB dynks do komunikacji z komputerem, gdy One znajdzie się w zasięgu (posiadacze komputerów lub telefonów z Bluetooth 4.0 obejdą się bez niego), klips - jeśli chcielibyśmy przypiąć nasz nowy gadżet na przykład do koszulki oraz opaskę na rękę, którą wykorzystujemy, gdy chcemy monitorować nasz sen. Jest też oczywiście prosta instrukcja, dzięki której rozpoczniemy zabawę z FitBit’em. Sam krokomierz jest mały, bardzo mały. Sprawia wrażenie jak by zaraz miał się zgubić i takie myśli krążą po głowie przez pierwsze dni korzystania z niego. Wykonany jest estetycznie i prosto. Bez pierdyliarda guzików, pokręteł itp. W zasadzie to guzik jest jeden i wystarcza. Konfiguracja urządzenia to kolejny etap, który cechuje elegancja i prostota wykonania. Pobieramy i instalujemy aplikacje, zakładamy konto w portalu FitBit i potem za rączkę jesteśmy prowadzeni przez kilka kolejnych kroków. Wszystko podane w przyjemnie wizualny sposób. Po kilku minutach całość jest gotowa do pracy, a w zasadzie to do spacerów.
Mały krok dla ludzkości
Osobiście korzystam z FitBit’a chowając go do małej kieszonki dżinsów. Tak jak pisałem wcześniej, na początku miałem obawy, że z racji wymiarów zaraz mi z niej wypadnie, więc często sprawdzałem czy mój towarzysz podróży nadal jest ze mną. Samo urządzenie nie korzysta z jakiś zaawansowanych technologii. Pomiar nie odbywa się za pomocą GPSu tylko na podstawie drgań wytwarzanych przy chodzeniu. Nie próbowałem sprawdzać jak czuły jest ten mechanizm, ale w normalnym użytkowaniu sprawdza się na tyle dobrze, że nie zlicza drgań (przynajmniej nie wszystkich) podczas jazdy np. autobusem. FitBit poza liczbą kroków jest w stanie pokazać na wyświetlaczu przebyty dystans, liczbę zdobytych pięter, spalone kalorie i ogólny wynik aktywności w postaci rosnącego kwiatka. Do pomiaru wysokości (potrzebnej do zliczenia pięter) wykorzystywany jest pomiar barometryczny, natomiast cała reszta wyliczana jest na podstawie wzorów i wzorków, uwzględniających też uwarunkowania fizyczne właściciela. Ma to swoje minusy w postaci błędów pomiarowych. Najbardziej narażony na nie jest oczywiście pomiar wysokości, ponieważ zmiana ciśnienia odbija się w mniejszym lub większym stopniu na wyniku. Pomiar dystansu, jeśli uważamy, że jest błędny, możemy regulować mierząc odległość, jaką pokonujemy jednym krokiem, i zapisując wynik w urządzeniu. Kalorie algorytm wylicza na podstawie przebytego dystansu i uwarunkowań fizycznych użytkownika (waga, wzrost, wiek itp). Jednak technologia nie jest tu najważniejsza. W tych wszystkich gadżetach mających dbać o naszą formę istotne jest to, aby motywowały do regularności i intensywności. FitBit zdecydowanie potrafi motywować. Jako przykład mogę podać, że zawsze rano robiłem sobie krótki spacer do pracy, taki około jednego kilometra. Aktualnie zwiększyłem ten dystans do pięciu kilometrów i przestaje mi to wystarczać (ale głupio spóźniać się do pracy, bo chce się nabijać kroki). Nagle autobus, który uciekł jest czymś pozytywnym ponieważ mogę przejść się do kolejnego przystanku, a to kolejna cegiełka w budowaniu dziennego dystansu. Przeważnie nie kończy się na jednym przystanku, o nie. Ostatnio, gdy wracałem do domu, postanowiłem zrobić krótki spacer z dolnego Mokotowa i wsiąść w autobus przy Łazienkach. Tak się jakość złożyło, że dotarłem do Ordynackiej i dopiero tam “złapałem” autobus. Chęć do zdobycia jak największej liczby kroków jest jak wirus, rozwija się w świadomości, motywując do tego, aby jak najwięcej korzystać z własnych nóg, a nie z samochodu czy zbiórkomu. Dodatkowo pomagają w tym zdobywane odznaki (np. za 10000 kroków w jednym dniu) czy elementy rywalizacji ze znajomymi, których możemy dodać na portalu FitBit.
Portal FitBit
To tak naprawdę centrum dowodzenia w wizualnie ładnej oprawie. Tutaj wprowadzamy zmiany w konfiguracji krokomierza, sprawdzamy statystyki naszej aktywności, porównujemy ją ze znajomymi. Głównym widocznym elementem jest nasz dzienny “przebieg” i to jak się on ma do zdefiniowanych Celów, które chcemy osiągnąć i za które, między innymi, dostaniemy Odznaki. Są one już wprowadzone, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby je poprawić, jeśli uznamy, że są niewystarczające (swoją drogą okazuje się, że 70000 kroków w tygodniu nie jest takie proste do wychodzenia). Mamy również możliwość wprowadzania aktywności, której nie monitoruje FitBit (np. jazda rowerem, pływanie itp.). Jeśli chcemy zrzucić parę kilo, portal również nam pomoże. Odpowiadając na kilka pytań, system wyliczy ile dziennie kalorii powinniśmy przyswajać, a dzięki możliwości zapisywania zjedzonych posiłków łatwo widzimy nasz kaloryczny bilans “strat i zysków”. Jest również możliwość skorzystania z opcji “prywatnego trenera”. Jest ona jednak płatna i nie skusiła mnie. :-) Oczywiście na tym nie koniec. Fani dbania o formę powinni być zadowoleni możliwościami zapisu danych z treningu, gdyż są one całkiem rozbudowane, jest nawet mini blog i możliwość “podłączenia” się pod inne, podobne aplikacje (np. Endomondo). ostatnią, ale dość ciekawą opcją, jaką daje nam FitBit, jest możliwość monitorowania snu.
W łóżku z FitBit
Do tego przydaje się wspomniana przeze mnie na początku opaska na rękę. Wsuwamy do niej krokomierz, a ten, bezpiecznie tam sobie siedząc, stara się śledzić nasz sen. Opaska jest bardzo wygodna i w zasadzie nie przeszkadza. Jest wentylowana i łatwo się do niej przyzwyczaić. Ma też małą siateczkę w kieszonce na krokomierz, aby można było zerknąć na ekran FitBit’a bez potrzeby jego wyjmowania. Monitorowanie snu, jak się zapewne domyślacie, realizowane jest poprzez śledzenie ruchu. Ruszasz się = nie śpisz; nie ruszasz = śpisz. Nie jest to jakaś wyszukana technologia, ale daje podstawowy wgląd w jakość snu. Dodatkowo model One ma możliwość ustawienia cichego alarmu, czyli gdy nadchodzi pora pobudki, zaczyna on wibrować licząc, że obudzi swojego właściciela. Alarmy również konfiguruje się na portalu i możliwości są całkiem rozbudowane. Od pojedynczego alarmu poprzez cykliczne alarmy w wybranych dniach (np. - jak w moim przypadku - od poniedziałku do piątku o 6:20). Rano po obudzeniu się i zsynchronizowaniu danych możemy zobaczyć po ilu minutach usnęliśmy, czy wybudzaliśmy się w nocy i ile czasu łącznie spędziliśmy śpiąc.
168000 kroków później
Bardzo szybko FitBit One stał się moim codziennym towarzyszem. W sumie jest ze mną, gdy się budzę, i gdy kładę się spać. Oczywiście nie jest to urządzenie perfekcyjne, takich nie ma, jednak większość wad nie powinna zniechęcać. Na przykład dynks USB do synchronizacji jest na tyle szeroki, że muszę liczyć się z tym, iż w drugi port USB (przynajmniej w MacBooku) nie wszystko się zmieści. Oczywiście jeśli ktoś ma komputer z Bluetooth 4.0 problemu nie będzie. Posiadacze iPhone’a 4S lub 5 mogą pobrać aplikację FitBit (tylko w amerykańskim AppStore) i synchronizować dane w ten sposób. Najbardziej jednak rozczarowane mogą być osoby, które liczyły na dokładne monitorowanie aktywności fizycznej, zapisywanie trasy spacerów itp. Dla nich są bardziej specjalizowane urządzenia. Siła FitBit One (i Zip w zasadzie też) to właśnie prostota. Prostota, dzięki której mamy tyle informacji, ile jest nam potrzebnych, by motywować się do dalszego działania. Prostota, dzięki której nie musimy ładować baterii co 3 dni, tylko co 2 tygodnie. To urządzenie dla osób, które chcą wprowadzić trochę więcej ruchu do swojej codzienności, mając przy okazji satysfakcję z tego, że zdobyli nową odznakę albo przeszli więcej niż znajomi. To właśnie oni będą mieć największa frajdę z chodzenia z FitBit’em to tu, to tam.
Tydzień z Ricoh GR Digital IV
Idea kupienia małego aparatu chodziła za mną już od dawna. Niestety w cyfrowych czasach ciężko znaleźć coś co łączyłoby rozsądną cenę z rozsądną jakością. Im większa matryca i lepsze szkło tym cena rośnie. Często nieproporcjonalnie. Poszukiwania w internecie też nie pomagają. Tysiąc ludzi, tysiąc opinii, tysiąc propozycji. Mętlik w głowie powstaje, że hej. W którymś momencie aż chce się powiedzieć: “Pieprzyć to” i pozostać przy obecnym zestawie. Jednak po kolejnym spacerze z cyfrową lustrzanką i solidnym obiektywem ramię mówi: “Szukaj dalej, to dla naszego wspólnego dobra”. Więc szukam...
Idea kupienia małego aparatu chodziła za mną już od dawna. Niestety w cyfrowych czasach ciężko znaleźć coś co łączyłoby rozsądną cenę z rozsądną jakością. Im większa matryca i lepsze szkło tym cena rośnie. Często nieproporcjonalnie. Poszukiwania w internecie też nie pomagają. Tysiąc ludzi, tysiąc opinii, tysiąc propozycji. Mętlik w głowie powstaje, że hej. W którymś momencie aż chce się powiedzieć: “Pieprzyć to” i pozostać przy obecnym zestawie. Jednak po kolejnym spacerze z cyfrową lustrzanką i solidnym obiektywem ramię mówi: “Szukaj dalej, to dla naszego wspólnego dobra”. Więc szukam.
Jak skończyłem z kserokopiarką?
No cóż. Wszystkie aparaty, które chciałem mieć przerastały moje możliwości finansowe. Sony RX100, Fuji X-Pro1 czy EX–1, a nawet X100. Powiedziałem sobie, że próg cenowy, którego nie przekroczę to 2000 zł. W tej cenie chcę mieć dobry aparat, z jasnym stałoogniskowym obiektywem i wyglądem, który nie będzie odstraszał (co poradzić, lubię pracować na sprzęcie, który mi się podoba). Ah, miał być też mały ale bez przesady. Zacząłem rozważać Nikony z serii 1, Panasonic’a Lumix’a (LX–7) i Fuji X10 (te dwa ostatnie to zoomy). Zerkałem też co ma do zaoferowania Sony i Olympus ale jakoś nic nie mogło mnie przekonać. Część z nich była zbyt droga ale w większości przypadków miałem wrażenie, że więcej tam bajerów i marketingowego bełkotu niż faktycznej fotografii. Wertując sklepy online natrafiłem na aparaty Ricoha i… coś we mnie drgnęło patrząc na serię GR. Poszperałem nieco w sieci na jego temat i zaciekawiło mnie, że większość użytkowników wypowiada się bardzo pozytywnie. Oczywiście brałem pod uwagę, że dużo osób chwali to na czym pracuje ale gdy kolejna osoba pisze, że to jej któryś z kolei Ricoh daje to pewien pogląd na sprawę. Przykładowe zdjęcia, które widziałem w sieci też sprawiały dobre wrażenie. Do tego szybki AF, masa opcji, solidna obudowa. Coś zaczynało kiełkować. Pozostawiłem sobie do wyboru dwa aparaty. Fuji X10 mimo, że zoom, wygląda obłędnie ma optyczny wizjer i dobrą jakość zdjęć ale nie byłem przekonany co do prędkości autofocus’a. Podobno z najnowszym firmware’em jest ok ale pewności nie miałem. Drugim był właśnie Ricoh GR Digital IV (albo GRD IV jak niektórzy piszą) - mniejszy niż X10, na prędkość AF nikt nie narzekał, jakość zdjęć również dobra. Wygląd może nie tak fajny jak w przypadku Fuji ale mogło być gorzej. Brak OVF trochę mi przeszkadzał (chociaż zawsze można dokupić zewnętrzny, montowany w gorącej stopce), postanowiłem jednak dać mu szansę i zamówić właśnie ten. Może przekonały mnie opinie przeczytane w sieci, może chęć posiadania czegoś nietypowego a może obie z tych rzeczy.
Rozpudełkowanie
Gdy paczka w końcu dotarła i wyjąłem to maleństwo z pudełka dotarło do mnie jak mały jest ten aparat, odrobinę mniejszy niż iPhone (poza grubością oczywiście). Od początku jednak pozytywnie zaskakuje solidnością wykonania zarówno jeśli chodzi o korpus ze stopu magnezu jak i wygodę z użytkowania. Nawet taka pierdoła jak kółko zmiany trybów pracy aparatu ma blokadę aby nie dokonać przypadkowej zmiany. Oczywiście pierwszą rzeczą jaką należy zrobić przed przeczytaniem instrukcji to zrobienie kilku zdjęć testowych. Włączam więc aparat i po ok 3 sekundach jest on gotowy do pracy. Całkiem szybko zważywszy, że obiektyw musi się wysunąć. Ekran LCD sprawia dobre wrażenie, jest czytelny co istotnym jest biorąc pod uwagę, że posłuży nam jako namiastka wizjera. Jest też dość mocno konfigurowalny jeśli chodzi o informację, które mają się na nim znaleźć. Ok, wciskam do połowy spust migawki, autofocus reaguje momentalnie. Cholera, myślę sobie, szczęście początkującego. Omiatam pokój łapiąc ostrość gdzie popadnie i AF nadal bez pudła, a pokój mój do najjaśniejszych nie należy. Skoro jest tak dobrze to zostawmy w spokoju instrukcję i zajrzyjmy do Menu. Tutaj rozpoczyna się małe szaleństwo. Liczba opcji jest niesamowicie duża, jednak na tyle sensownie poukładana, że ciężko się zgubić. Gdy czytałem recenzję dużo osób zwracało uwagę na zawartość Menu pisząc, że projektowały je osoby, które faktycznie fotografują. Coś w tym jest. Trudno się zgubić w gąszczu ustawień. To co mnie zachwyciło to ogromna możliwość konfiguracji guzików na tylnej obudowie. Praktycznie większość z nich można ustawić pod swoje potrzeby. Duży plus i ogromna wygoda dla fotografa. Ponieważ bateria daje znać, że pora na karmienie wyłączam aparat i pojawia się kolejna mała rzecz, która cieszy - licznik zdjęć wykonanych w dniu dzisiejszym. Bateria ląduje w ładowarce a ja przez ten czas wertuję instrukcję nie mogąc się doczekać następnego dnia, gdy zabiorę aparat w teren.
Pierwszy tydzień z Ricohem GR Digital IV
Następnego dnia mały Ricoh bez problemu ląduje w kieszeni kurtki i jedzie ze mną do pracy. Gdy wysiadam z metra i włączam go mam wrażenie, że i tak pozostaje niewidzialny, schowany za moim wielkim łapskiem. Pierwsze dni to tak naprawdę zapoznanie się z ogniskową (28 mm to jednak dość specyficzne spojrzenie na świat), z ustawieniami (jaki typ autofocusa będzie najlepszy, czy wprowadzać korektę ekspozycji na stałe, jaki pomiar światła itp). Próbuję też zapanować nad świetną funkcją Full Press Snap - ustawiamy na sztywno odległość ostrzenia (kilka wariantów, w tym Auto) i w momencie pełnego naciśnięcia spustu migawki aparat momentalnie ostrzy na tą odległość. Cholernie wygodna sprawa, zwłaszcza gdy trzeba zareagować momentalnie. Przez tych 7 dni udało mi się już nieco poznać GRD IV. Zrobiliśmy wspólnie kilka kilometrów, skonfigurowałem przyciski na aparacie “pod siebie”. Nadal przyzwyczajam się do ogniskowej i do maleńkości aparatu ale jest coraz lepiej. Dogadujemy się i to najważniejsze (chociaż ciągle nie wiem, który tryb pracy AF wolę - Multi czy Spot). Wirtualna poziomica jest przydatna przy robieniu zdjęć krajobrazu czy architektury. Od razu przyznam się, że nie sprawdzałem (świadomie ;)) jak sprawuje się stabilizacja obrazu. Nie korzystałem też z presetów kolorystycznych ponieważ od razu ustawiłem aparat aby zapisywał tylko pliki RAW. Nie skorzystałem zapewne z masy rzeczy, które oferuje ten aparat (zwłaszcza z kręcenia filmików ale kto by z tego korzystał, rozdzielczość VGA w tych czasach?) ponieważ nie miałem potrzeby. Po tygodniu użytkowania GRD IV daje mi to czego potrzebowałem - dobrą jakość zdjęć zamkniętą w małym korpusie, który można wsadzić do kieszeni. Postaram się opisać wrażenia po miesiącu użytkowania. Może będę miał więcej przemyśleń, które nie zdążyły jeszcze się pojawić po paru dniach z Ricohem.
Od pliku do odbitki
W życiu każdego fotografa przychodzi moment, w którym uwiecznione na materiale światłoczułym (lub karcie pamięci) zdjęcia chce przenieść na papier lub ekran monitora, przy okazji wprowadzając nieco (lub całkiem sporo) poprawek. Pomyślałem, że opiszę, jak w moim przypadku wygląda proces, po którym zdjęcie z karty pamięci ląduje na papierze. Nie jest on zbyt długi i skomplikowany, a nawet jeśli nikomu się nie przyda, to będę miał ściągawkę na stare lata, gdy pamięć będzie już nie ta...
W życiu każdego fotografa przychodzi moment, w którym uwiecznione na materiale światłoczułym (lub karcie pamięci) zdjęcia chce przenieść na papier lub ekran monitora, przy okazji wprowadzając nieco (lub całkiem sporo) poprawek. Pomyślałem, że opiszę, jak w moim przypadku wygląda proces, po którym zdjęcie z karty pamięci ląduje na papierze. Nie jest on zbyt długi i skomplikowany, a nawet jeśli nikomu się nie przyda, to będę miał ściągawkę na stare lata, gdy pamięć będzie już nie ta. ;)
Wywołanie RAW
Zgrane na dysk pliki RAW wrzucam do DxO Optics Pro. Jest to już od lat moje ulubione narzędzie do wywoływania, aktualnie w wersji 7. Pierwsze, co robię, to dokonuję wstępnej selekcji zdjęć, wyrzucając te z nietrafionym momentem, nieostre, z przestrzelonym fokusem itp. Następnym krokiem jest przygotowanie do wywołania - korekta balansu bieli, poprawki w ekspozycji i kadrowaniu. Wykorzystując moduł DxO FilmPack ustalam kolorystykę zdjęcia, symulując filmy fotograficzne. Jeśli czuję potrzebę, dodaję winietę, wyostrzam i usuwam “paproszki”, jeśli takowe są. Jak widzicie, zestaw od DxO jest praktycznie moim podstawowym narzędziem do pracy ze zdjęciem. Mogę powiedzieć, że w 90% przypadków to co z niego wychodzi jest zadowalającym dla mnie plikiem i przechodzę do kolejnego kroku:
Selekcja, katalogowanie i drobne poprawki
To, co wyszło spod DxO Optics Pro (w większości przypadków w postaci jpegów), ląduje w Adobe Lightroom w odpowiedniej Kolekcji i zabieram się za porządną selekcję. Zaczynam od oflagowania zdjęć, które mi się nie podobają flagą “Reject”. Fotografie oznaczone tą flagą kasuję. Tym, które pozostały, przydzielam od 1 do 5 gwiazdek i ustawiam filtr pokazujący tylko te z maksymalną oceną. W ten sposób mam przed oczami tylko te najlepsze według mnie - czyli często jest to pusty ekran ;) Przechodzę wtedy do wprowadzania drobnych poprawek: delikatne zmiany w cieniach i światłach, wyostrzanie, poprawki skóry, oczu, przyciemnianie tła czy też rozjaśnianie innych elementów. Jednym słowem - usuwanie w cień motywów rozpraszających, a uwydatnianie istotnych elementów. Czasami wspomagam się pluginami NIK Software, zwłaszcza Sharpener Pro. W zasadzie na tym kończy się “obróbka” i pozostaje tylko:
Publikacja i druk
W przypadku publikacji w internecie mam ułatwione zadanie i korzystam z wcześniejszej selekcji. Zdjęcia “pięciogwiazdkowe” eksportuje do plików jpeg o wielkości 1100px po dłuższym boku i ładuję na stronę - z reguły jest to kilka zdjęć, więc nie ma przesytu. W przypadku drukowania jestem nieco wybredniejszy i jeszcze raz przeglądam najlepsze fotografie i wybieram jedno, maksymalnie dwa, które wydrukuję. Do przygotowania wydruku wykorzystuję Adobe Lightroom, który w wersji 4 zyskał świetne narzędzie do soft proofingu. To głównie przez tę funkcję porzuciłem Apple Aperture na rzecz konkurencji. Wykorzystując Soft Proofing, dokonuję drobnych korekt pod konkretny papier, po czym naciskam guzik “Print” i czekam na efekty. Drukuję głównie w formacie 10x15 do przenośnego “portfolio” ale wykorzystuję też format A4 i A3, gdy uznam, że zdjęcie nadaje się na ścianę.
Powyższe 3 kroki to w zasadzie wszystko co robię ze zdjęciami w momencie zgrania ich z aparatu na dysk. Jak widzicie, najwięcej czasu zajmuje mi wyselekcjonowanie najlepszych ujęć z całej grupy. Uważam to za najważniejszą część przygotowania fotografii do publikacji i jednocześnie najtrudniejszy moment w całym procesie.